Najszybszy sposób na zakończenie wojny to ją przegrać.
/George Orwell/
Szkolenie często polega na współzawodnictwie, wymaga integracji wewnątrz pododdziału, stworzenia kolektywu, który wzajemnie niesie sobie pomoc, który solidarnie usuwa trudności i walczy z przeciwnościami losu.
W wojsku istnieje odpowiedzialność zbiorowa. Cierpią wszyscy jednakowo, winny czy nie winny, bez znaczenia: drużyna, pluton i tak dalej, do frontu włącznie, jak pokazuje historia. Poszczególni członkowie danej grupy muszą wspólnie wykonać rozkaz, zadanie, ćwiczenie, wygrać mecz czy zagłuszyć śpiewem konkurentów – dlatego ważna jest solidarność i chęć współdziałania.
Jeden okazał się beznadziejną ofermą do końca służby w Zegrzu. Był niereformowalny. Wszystko robił wbrew kolegom z kompani. Jeżeli odrabiał zadane ćwiczenia, zawsze celowo niedokładnie. Wolno. Jakby na złość, wszystko specjalnie chrzanił („Generał” może się myli, może jest niesprawiedliwy, ale taka była opinia całego pododdziału). Wiele razy drużyna albo pluton nie poszły na przepustkę, bo „Jeden- -Marloboro” nie wykonał jakiegoś zadania. Jeden nawet nie udawał, że mu zależy, ale nie może, albo nie potrafi. On się zachowywał jakby nie chciał. Nigdy nie zrobił najmniejszego gestu, żeby to zmienić. Nasz szef, sierżant „Nahujmnieto” zawsze wymyślał coś, co „podnosiło temperaturę” na kompanii („pisarz wojskowy” wie jak się mówi prawidłowo). Jakieś współzawodnictwo, jakieś utrudnienie, jakąś niespodziewankę. Dumał nad usprawnieniem naszej sprawności. Wymyślił wymyk. Nie ma wymyku nie ma przepustki!!! Jeżeli cały pluton po trzech tygodniach intensywnych ćwiczeń nie chodził na przepustki, to nie dlatego, że szef miał zastrzeżenia do naszej kondycji fizycznej. Był tylko jeden wyjątek… Jeden. Jeden koszar nie opuszczał. Może nie chciał, a prawdopodobnie nie mógł zrobić wymyku na drążku. Nigdy nie widziałem go na siłowni, sali gimnastycznej czy boisku. Z ćwiczeń gimnastycznych używał tylko palca wskazującego do strzepywania popiołu z papierosa. Sto razy dziennie pracowały mu tylko trzy stawy, a raczej dwa (stawy palca wskazującego). Robił maksymalnie jedną pompkę, z zaprawy wracał dziesięć minut po wszystkich. Najwcześniej dziesięć minut. Swoich zachowań nie zmienił do końca służby. Był konsekwentny. Nie pomagało tłumaczenie po dobroci by się zmienił, ani tłumaczenie siłowe z pięścią jako głównym argumentem.
Marlboro puszczał z dymem trzy-cztery żołdy szeregowca, a może jeszcze więcej. Chyba miał zamożnych rodziców albo dziadków. Jego najbliższa rodzina mieszkała w Warszawie. Poza informacją, że skończył moją budę, no i że miał forsy jak lodu, nic o nim nie wiedziałem. Zawsze sam. Z niezmiennie palącą się fajurką. W „sztabie” nie palił, ale chyba nie dlatego że się bał. Dostał wielokrotnie kocówę od kolegów i co? Nic!!! Nie reformowalna oferma fizyczna i chyba psychiczna. Co gorsza był konsekwentny, nie przyjmował żadnych rad, nie korzystał z żadnych ułatwień, nigdy nie pokazał, że mu na czymkolwiek zależy, nie dawał sobą manipulować! Jak go sobie wyobrażam, jak go wspominam, to spluwam. Facet dwudziestokilkuletni zachowywał się i wyglądał jak staruszek. Abnegat. Ciągnące się sznurówki, wyłażące języki z butów, które były zawsze brudne. Te jego nieładnie pachnące i dziurawe skarpetki. Onuc, chyba nie potrafił i nie chciał stosować. Jego skarpetki zawsze były na pograniczu pierwszego i drugiego stadium (detaliczny, organoleptyczny opis możliwego wyglądu skarpet wojskowych 17 linijek niżej). Śmierdzące i podarte. Nietknięte przez całe swoje skarpeciane życie wodą ani detergentami. Poprawka, wodę czasem widziały, gdy Jeden przemoczył buty, co przytrafiało się wcale często. Dla niego każdy rów był za szeroki, żeby go przeskoczyć. W efekcie przy przekraczaniu przeszkody Jeden moczył nogi, a jak miał „szczęście” to wszystko na sobie. Widzowie mieli kupę śmiechu. Jeden wprawdzie się nie śmiał, ale również się nie martwił, jakby już dawno pogodził się z własnym losem. Mokrego munduru nawet nie suszył. Jeśli było słońce, to było lepiej. W najgorszym razie wystarczało mu ciepło własnego ciała. Jeśli chodzi o infekcje, to ich praktycznie nie miewał. Chociaż wyglądał jakby zaraz miał zejść, nie widziałem, żeby kiedykolwiek chorował, miał jakiś kaszel czy katar.
Jeden zawsze spał w skarpetkach, diabli raczą wiedzieć, dlaczego. Przecież nie dlatego, że mu było zimno. Dzięki temu zwyczajowi i temu, że tak wyglądały, jego skarpety stały się inspiracją do opisania trzech stadiów żołnierskich skarpet. Pierwsze stadium: skarpetki stoją, a nie leżą. Stoją bardziej na „baczność”, niż na spocznij. Drugie stadium: jak rzucasz je do sufitu, to się przyklejają i nie odpadają. W tym stadium obcinasz paznokcie i usuwasz brud między palcami nie zdejmując ich z nóg. Trzecie stadium: zdejmujesz skarpetki nie zdejmując butów. Uczciwie muszę przyznać, że jego skarpety śmierdziały ciut mniej niż innych kolegów w plutonie. Chociaż każdy z nas był czystszy, jakimś cudem smród naszych nóg był większy. Do końca służby w Szkole Oficerskiej tak było, ale tematu zapachowego specjalnie nie drążyłem, do fetorów wojskowych przyzwyczaiłem się i nie reagowałem. Kiedy nie można czegoś zmienić to należy polubić, ewentualnie zignorować!
W Zegrzu codziennie było pełno żartów, żywiołowych dowcipów i złośliwości. Rozumiem, że ktoś nie ma takiego poczucia humoru żeby śmiać się z siebie, ale z kolegów, przełożonych to i owszem. W środowisku przymusowych żołnierzy rechot pozwala odreagowywać wiele przykrości. Jeden-Marlboro nigdy się nie śmiał. Zawsze poważna fizjonomia, najmniejszy uśmieszek nigdy nie zagościł na jego wargach, wszystko jedno, co się działo wokoło.
Jedyną przyjemnością Jednego-Marlbora, bardzo kosztowną jak na rekruta, było „palenie”. Wszelkie przerwy „na fajkę” wykorzystywał sumiennie. Palił i palił. Palił w czasie wolnym i w czasie przeznaczony na szkolenie. Na naukę własną i sen. Porę po capstrzyku, zamiast na odpoczynek, przeznaczał na swój ulubiony nałóg. 15 minut udawał, że śpi. Potem zamiast regenerować swoje wątłe siły, ciągnął śluga w kiblu lub w łazience. Preferował kibel. Tak było prawie codziennie do końca służby w Zegrzu. Wypalić pięć paczek dziennie to trzeba się było napracować!!! Byle czego nie kurzył. Nie bez kozery niektórzy na niego mówili: mister Marlboro. Palił tylko Marlboro i to oryginalne. Amerykańskie. Statystyczny kot mógł tylko pomarzyć o takim gatunku. Mnóstwo żołnierzy paliło tylko po to, żeby nie pracować. Ten kto „palił” w przerwie „można palić” palił, a abstynent machał miotłą, grabiami lub markował inną, podobnie pasjonującą robotę. Kaprale pilnowali, żeby niepalący pracowali. Czasami myślałem, że ci podoficerowie byli na tajnej, płatniczej liście przemysłu tytoniowego. Tym sposobem niejeden zaczynał oddawać się temu zgubnemu nałogowi, żeby nie pracować. W plutonie tych co nie jarali można było policzyć na palcach jednej ręki. Wyjątkiem był sztab. W „sztabie” kopcił tylko Jeden, ale jak?! Ćmił za pięciu. Statystyczny palacz- żołnierz niszczył około paczki dziennie, może mniej. Na salach sześćdziesięcioosobowych proporcja wśród palących i nie palących był podobna, ale na odwrót. Tam 20% stanu nie popalało. Jeśli chodzi o nikotynizm i związane z nim koszty, Jeden wygrywał wszystkie rankingi. Pomijam puszczaną z dymem fortunę, mam na myśli kondycję. Na pewno miał większą szansę na nowotwór wargi, krtani i płuc niż niepalący koleś. Na przepustki nie chodził bo nie miał siły na nie zasłużyć. Najprostszego ćwiczenia, czy podbiegnięcia, czy podźwignięcia się nie był w stanie wykonać. Wszelkie współzawodnictwa wewnątrz i na zewnątrz pododdziału brały w łeb. Prawie każdą zespołową konkurencję przegrywaliśmy, bo on jej nie kończył, a kilku podchorążych było sportowymi zawodowcami i gdyby nie Marlboro to przepustek i urlopów byłoby więcej. Poza tym jest coś takiego, jak osobista satysfakcja, że w czymś jesteśmy najlepsi. Niestety, z jego powodu nigdy jej nie mieliśmy. Takiej łajzy i ofermy nie widziałem, a trochę widziałem w życiu. Do końca nie wiedziałem, czy płakać nad nim, czy go wyśmiewać. Jemu nie można było pomóc, bo on nie chciał. Może by skorzystał z pomocy, ale mu się nie chciało chcieć! Nie rozgryzłem go do końca. Możliwe, że miał taki plan i konsekwentnie go realizował. Po kilku miesiącach wspólnej służby nawet kaprale i szef „Nahujmnieto” odpuścili mu. Wyjątek robił tylko kapral Boruch, który żadnej okazji nie przepuścił, by go pognębić, ale Jeden chyba to olewał, kaprala zresztą też. Jak były takie igrce żołnierskie: ostatni myje kibel, froteruje korytarz, sprząta kancelarię, ma dyżur w niedzielę na kompani, to po 2 miesiącach Jeden nie był brany pod uwagę, bo każde zadanie czy ćwiczenie fizyczne kończył z takim opóźnieniem, zawsze na ostatnim miejscu. O przedostatnią pozycję biło się 30% – 40% stanu i każdy mógł być pechowym „zwycięzcą”, to był prawdziwy hazard. Marlboro psuł kapralom ich metody wychowawcze! On nikogo nie prosił o lżejsze traktowanie, cierpiał i chyba chciał cierpieć.
Te jego buty, sznurówki, brak guzików, nieapetyczny wygląd. Pucułowaty, krótkowzroczny grubasek, bardzo rzadki blondyn z nieodłącznym petem w ustach dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z wyłączeniem piętnastu minut po capstrzyku i piętnastu minut przed pobudką i czasu, kiedy bezwzględnie nie można było oddawać się temu zgubnemu nałogowi. Na nielicznych przepustkach też tak wyglądał. Wielokrotnie zawracano go z biura przepustek do poprawki, a on może nie chciał, a może nie potrafił. Według mnie nie chciał. Widziałem go kiedyś na dworcu w Warszawie jak jechał na urlop. Sznurówki wyłażą, buty nie oczyszczone, spodnie wymięte, kantu nie można było się domyśleć. Ja, kolega, nawet jakbym był jego bratem bliźniakiem, nie wypuściłbym go za bramę. To był anty-żołnierz i kompromitacja armii. Moi koledzy poza jednostką może delikatnie pachnieli wiatrem i polem, problem łaźni…, ale każdy był ogolony, ostrzyżony, włos na granicy długości regulaminowej. Żołnierz „wyprasowany i wyczyszczony”. Błysk buta konkurował z psim jajkiem. Brzuch wciągnięty, pierś wypięta. Staraliśmy się, żeby było jak mawiał mój dziadek kawalerzysta: „żołnierz powinien śmierdzieć potem poligonowym, alkoholem i dziwkami”. W latach siedemdziesiątych dziewczyny za mundurem już się nie tłoczyły, wolały cudzoziemców, nawet mniej białych, pomywaczy i pomocników murarzy z Bundes Republiki czy West Berlina. Taka była smutna prawda, ale i tak staraliśmy się i dbaliśmy o swój wygląd.
Dziesiątki razy Jeden był poszturchiwany przez swoich najbliższych kolegów. Gnębili go kaprale. Celował w tym zwłaszcza kapral Boruch. Jeden był jego ulubioną zabawką i ofiarą. Miał kocówy, lotniki, oklepy i nic! Nul!!! Nie potrafił zrobić dwóch pompek po kolei, co ja mówię, jednej, o wymyku nie wspomnę. Wszelkie gry terenowe, czy współzawodnictwo drużynowe brało w łeb, bo Jeden alias mister Marlboro nie chciał się zmienić.
Pamiętam tragikomiczne zdarzenie podczas zajęć z taktyki, walki plutonu w terenie. W roli głównej jak zwykle bohaterowie spektaklu: kat-kapral Boruch, pomocnik dowódcy plutonu czwartego i ofiara-pluton czwarty, ze wskazaniem na Jednego. Ćwiczyliśmy zachowanie się pododdziału na polu walki pod ostrzałem broni automatycznej i przez snajperów. Siłą rzeczy musieliśmy się czołgać. Kiedy kapral nie patrzył to poruszaliśmy się krótkimi skokami. Tylko Jeden się czołgał to znaczy pełzał wolniej od żółwia. Jak dotarł do miejsca zbiorki, większość kolegów już rozluźniona odpoczywała. Praktycznie było po zajęciach. Następny dzień służby mijał. Nic ważnego nie zaszło. I tu bardzo się pomyliliśmy Następny dzień mijał, nic ważnego nie zaszło dopóki nie dołączył Jeden, znaczy dopóki się nie przyczołgał, ostatni, dwadzieścia minut po poprzedostatnim. Tak się bowiem złożyło, że po zbiórce mieliśmy iść do pułkownika Ciastka ze śpiewem na ustach na obiad. Ale po kolei…
Jeden wlazł w gówno. Wróć, nie wlazł, tylko wczołgał się w gówno. W niesamowicie śmierdzącą sraczkę. Jeden nie wyglądał na nieszczęśliwego. Jak zwykle okazywał obojętność, jakby jego to nie obchodziło i nie dotyczyło. Jakby to nie on był wymazany i śmierdział. Pluton śmiał się szyderczo. Kapral Boruch początkowo też. Jeden- Marlboro zachowywał się jak zwykle. Myślę, że postępował tak z premedytacją. Wielokrotnie jako badacz psychiki żołnierza „pisarz wojskowy” zastanawiał się, dlaczego tak robił i doszedł do wniosku, że miał w tym jakąś przyjemność. Właził w kałuże, spadał z kładek, a jak czołgał się, to nie myślał żeby to robić jak najmniejszym kosztem energii, tylko jak czołg sowiecki, z tych większych, tank Josef Stalin na przykład (a siły miał tyle co nic, albo jeszcze mniej). Każdy inny byłby zniesmaczony, nieszczęśliwy, sfrustrowany. A on nie! Jak Szwejk, którego pytano czy zjadłby gówno. Odpowiedz Szwejka była pozytywna, pod jednym warunkiem, że nie będzie tam włosów, bo jest obrzydliwy. Tu było podobnie. W sraczce włosów nie było, wiec Marlboro to nie przeszkadzało specjalnie. Odwrotnie niż nam. Nikt go nie żałował. Nikt go nie czyścił, nie współczuł mu, tylko ryk rubaszny tłuszczy! Fekalia były na twarzy, hełmie, piersiach, między giwerą i na OP-1. Dosłownie wszędzie. Śmierdział straszliwie, ale swoim zwyczajem nie reagował. Twarz pokerowa, obojętna, wymazana rzadkim ludzkim gównem. Tylko oczka latają za szkłami jak denka od butelki po piwie. Łącznik Józia zapytał szyderczo: – Biłeś się z gównem?
Znowu rechot. Kapral Boruch udawał, że mu się to bardzo nie podoba, że się z kolegi śmiejemy (gdzie plutonowa solidarność koleżeńska? Śmiejemy się z cudzego nieszczęścia?). Jeden stał jakby to nie jego dotyczyło. Obojętnie. Jak gdyby tak miało być. Pluton dostał paroksyzmów śmiechu, a on nic. Drwili, dokuczali…
Kapral Boruch wpadł w szał. Nigdy tak się nie zachowywał. Nie z takiego powodu. Do dzisiaj „pisarz wojskowy” nie wie, czy to był szlachetny odruch, jakaś solidarność z pokrzywdzonym czy pretekst, żeby dodatkowo nas przeczołgać, pokazać kto tu dowodzi. Wydał rozkaz: – Czołganiem na wysokość drzewa oddalonego o trzysta metrów, naprzód! Wróć! Pobawimy się w słoniki! Pluton, maski włóż! Wykonać!
Czołgamy się ponownie. Tym razem w maskach. Jeden został na punkcie dowodzenia obok kaprala Borucha, taki łaskawca ten kapral, chyba celowo go zostawił, żeby pluton bardziej pognębić. Stał tam beznamiętnie, ze stoickim spokojem, na nic nie reagując, w końcu czołganie dotyczyło wszystkich, tylko nie jego. Po powrocie sztabskapitan Lewanderski nie wytrzymał i znowu parsknął śmiechem. „Pisarz wojskowy” nie chciał być gorszy… Kolegom nie było już do śmiechu. Kapral Boruch to skomentował i zakomenderował:
– Wojsko wesołe, to je zesmucimy. Alarm chemiczny! Pluton! Prezerwatywy włóż!
Cały pluton z wyjątkiem Jednego znowu się czołgał. Zabawa przeciągała się. Pora posiłku chyba dawno minęła, a my zawzięcie ćwiczyliśmy różne hipotetyczne sytuacje występujące na polu walki. Podczas drugiej tury ćwiczeń na placu boju został łącznik Józia i kilku kolegów, zwłaszcza namiętni palacze. Teraz nikt już się nie śmiał, nikt nawet nie zachichotał. Oszczędzano energię. Grobowa cisza. Ci, co zostali na placu boju, leżeli bez ruchu, na przestrzeni stu metrów, to znaczy takiej odległości im zabrakło, żeby wykonać zadanie i rozkaz. Jeden do końca stał przy kapralu i nie reagował na nic. Jakby był tylko beznamiętnym obserwatorem, sraczka mu nie przeszkadzała i koledzy, którzy polegli, nie wytrzymując trudów ćwiczeń, w jakiś sposób przez niego, też nie robili na nim żadnego wrażenia
Nie wiem na pewno, ale sztabskapitan Lewanderski chyba płakał. Ewentualnie tak mu się oczy spociły. Z wysiłku…
Jeden alias Mister Marlboro do upadłego jarał szlugi, ale tylko luksusowe. Nie przestał był fleją i abnegatem, o porzuceniu przyzwyczajeń i nałogów nie mogło być mowy. Przez niego „Generał” został komandosem, żołnierzem jednorazowego użytku i za to jest mu naprawdę wdzięczny, ale dopiero po trzydziestu latach. Dzięki niemu przeżył dziesiątki przygód, poznał nietuzinkowych ludzi, może został „pisarzem wojskowym”. Nie zna życia, kto nie służył w Marynarce (Wojennej, albo w „desancie”). „Generał” i „pisarz wojskowy” wybaczyli mu jego numery, wyskoki przez które cierpiał cały pluton. Połowy albo więcej kolegów z plutonu już nie pamiętamy. Twarzy ani nazwisk, niestety… Jak Jeden – Marlboro się nazywał ani jak miał na imię też nie wiemy i chyba wiedzieliśmy bardzo krótko. Niemniej w naszej pamięci zostanie pewnie do końca życia, czego nie można powiedzieć o bardziej sympatycznych kolegach, których już prawie nie można sobie przypomnieć. Nic a nic.
Objaśnienia:
OPBMAR – Obrona przed bronią masowego rażenia;
OP-1 – zestaw do OPBMAR, tzw. prezerwatywa;
Słoniki – zabawa w „słoniki” przy pomocy maski przeciwgazowej. Po założeniu żołnierz miał słoniową trąbę;