Plan wyprawy
Podróż rozpocząłem na lotnisku im. F. Chopina w Warszawie o godzinie 9.30, 29 czerwca 2019 roku
Lotnisko Szeremietiewo Moskwa, godz. 11.00, 29.06
Lotnisko Domodiedowo Moskwa, godz. 21.00, 29.06
Lotnisko Ułan-Ude, godzina 04.00, 30 czerwca
Lotnisko Ułan-Ude, godzina 15.00, 30 czerwca
Lotnisko Irkuck, godzina 16.30, 30 czerwca
Lotnisko Irkuck, godzina 22.00, 30 czerwca
Lotnisko Pekin, godzina 04.00, 1 lipca
Dworzec Główny Pekin, godzina 21.00, 4 lipca
Dworzec Główny Shenyangbei, 06.00, 5 lipca
Dworzec Główny Shenyang, 22.00, 5 lipca
Dworzec Kolejowy Suifenhe, 4.00, 6 lipca
Dworzec Autobusowy Suifenhe, 10.00, 6 lipca
Granica Chiny–Rosja, spędziłem od 11.00-14.00, 6 lipca
Dworzec autobusowy Władywostok, godz.18.00, 6 lipca

 

Czy byś ze mną pojechał na…

– Czy byś ze mną pojechał na Syberię albo jeszcze dalej? – spytał mnie Jacek F., kiedy na początku zimy 2019, spoceni, ubieraliśmy się po treningu Krav Magi.
Pytanie było z serii niecodziennych, wymagających przemyślenia.
– Jacek, nie mówię kategorycznie NIE, ale muszę z tym się prze spać. Masz jakiś plan?
– Jak wiesz, mieszkałem w Moskwie i pracowałem tam jako kierowca wielkich ciężarówek. Przez kilka lat rozwoziłem towary po całej Rosji i zawsze moim marzeniem było i jest, abym jako turysta odwiedził tamte tereny.
– Wiesz już, co i kiedy chcesz zobaczyć? W jaki sposób chcesz się przemieszczać? Gdzie planujesz nocować i gdzie się stołować?
Ile potrzeba kasy i jakie są przepisy celno-paszportowe i zdrowotne?
– Ogólnie wiem, ale i tak wszystko trzeba będzie zweryfikować.
Przez następne kilka tygodni, przez pięć minut albo ciut dłużej, zawsze po treningu, na parkingu przy maszynach, tuż przed odjechaniem do domów, zastanawialiśmy się nad „biznesplanem” tej zwariowanej eskapady. Tak dociągnęliśmy do połowy lutego. Zgodnie ustaliliśmy, że wyprawa zajmie nam około miesiąca. Dwa tygodnie Syberia: Bajkał i okolice, oraz dwa tygodnie Daleki Wschód Rosji: Magadan i Władywostok i trzeba jak najszybciej zacząć myśleć o wizie.
Warunkiem brzegowym była data 28 lipca. Wtedy zaczynał się żeglarski obóz Krav Magi. W zeszłym roku za późno się zdecydowałem i zabrakło dla mnie miejsca. Koło nosa przeszło mi codzienne żeglowanie i nauka posługiwania się nożem oraz szablą, tak jak to robili nasi prapradziadkowie. Dlatego już w październiku poprzedniego roku podjąłem decyzję i zapłaciłem zaliczkę. Ponieważ nasz wyjazd miał być niskobudżetowy, więc zgodnie doszliśmy do wniosku, że możemy zacząć nawet z początkiem czerwca, ale to ceny biletów samolotowych i kolejowych będą decydować, kiedy dokładnie zaczniemy eskapadę.

Wyprawa była prawie przyklepana należało, jeszcze przekonać rodzinę, żeby ją zaakceptowała (no i co z tego, że niechętnie…) i nie przeszkadzała w realizacji.
Do początku kwietnia zrobiliśmy rozpiskę, dokładnie gdzie
będziemy i ile czasu spędzimy w poszczególnych miejscach. Potrzebowaliśmy 24 dni i stworzyliśmy jeszcze na wszelki wypadek tygodniową rezerwę czasową. Baza już była, ale ja straciłem kontakt z Jackiem. Przestał bez uprzedzenia uprawiać sport i nie odbierał telefonów. Miałem problem, bo spotykaliśmy się tylko na treningach i nie wiedziałem, gdzie mieszka. Prawie nieprawdopodobne, ale tak było, nikt z ziomali nie znał jego adresu. Zostałem sam na placu boju, lecz nie zamierzałem odpuszczać. Za dużo energii wsadziłem w te nasze plany i za bardzo cieszyłem się, że to zrealizuję. Nie chciałem zgodzić się z przysłowiem „człowiek preliminuje, a Pan Bóg się śmieje…”. Postanowiłem to przedsięwzięcie (niesamowite moim skromnym zdaniem) za wszelką cenę sfinalizować, a jeszcze do tego to udokumentować dla żyjących i potomnych. Gdyby nie postęp techniczny i dostępność (tanie linie lotnicze), pewnie by nic z tej podróży nie wyszło.
Nikt nie chciał ze mną jechać do Magadanu. Że niby niebezpiecznie, że za daleko i te de, a tak naprawdę to indagowany albo nie miał wystarczająco długiego urlopu, albo właśnie zainwestował w bitcoiny i był spłukany. Zwróciłem się do kilkudziesięciu mężczyzn, jednak bez specjalnego zainteresowania z ich strony. Za to wszyscy serdecznie odradzali mi ten „surwiwal”, prorokując, co się może zdarzyć w przypadku jakiegoś nieszczęścia na Dalekim Wschodzie Rosji.

Jeżeli, „w razie czegoś” – to nawet pies z kulawą nogą ci nie pomoże.
Zawsze marzyłem o takiej wyprawie, tylko brakowało mi czasu i środków do jej realizacji. Z drugiej strony chciałem w jakiś sposób oddać hołd kilku męskim członkom mojej rodziny, którzy tam, w rejonie Magadanu (ponad 11 000 kilometrów od Warszawy), zginęli lub zaginęli kilkadziesiąt lat temu. Postanowiłem odbyć tę sentymentalną drogę ich śladem. No i może sprawdzić siebie samego…
Od samego początku nie brałem pod uwagę uczestnictwa kobiet w tej eskapadzie. Zaplanowana wycieczka mogła być momentami ekstremalna w ten czy w inny sposób, ale wychodziłem z założenia, że jeżeli będę miał oczy na słupkach z możliwością pola widzenia 360 stopni i nie będę pił wódki z nieznajomymi w podejrzanych miejscach oraz opanuję język naszych sąsiadów na poziomie więcej niż średnim, to wszystko będzie spoko. Spoko na tyle, że wrócę, a nie zaginę w akcji. W końcu w młodości byłem żołnierzem jednorazowego użytku… Nie bez kozery, szkolono mnie, że jak ktoś ma mi złamać paznokieć, to ja mu wcześniej powinienem to zrobić z ręką lub nogą. I nie powinno mnie boleć, że napastnika boli!
W ostatecznym rozrachunku byłem nawet zadowolony z tego, że nie mogłem znaleźć partnera do tej wyprawy. Jak zawsze implikowało to plusy dodatnie i ujemne. Więcej dodatnich. Za nikogo nie musiałem odpowiadać, z nikim się liczyć, do nikogo się dostosowywać. W razie potrzeby bezproblemowo mogłem zmieniać plany, nawet z minuty na minutę. Bo kto mi zabroni?!
Zdawałem sobie sprawę z trudności, jakie będą się piętrzyły przed potencjalnym eksploratorem tych rozległych terenów. Liczyłem się z brakiem komunikacji mentalnej i autobusowej.
Nasłuchałem się różnych plotek i informacji z trzeciej ręki na ten temat. Bardzo szybko się na nie uodporniłem i jak pokazała najbliższa przyszłość – zupełnie słusznie. Nie można brać bezkrytycznie pod uwagę wszystkich „prawd” i stereotypów na temat Syberii i Dalekiego Wschodu Rosji.
Wiedziałem, że jadę sam i sam będę musiał wszystkiego dopilnować. Bez wizy można o wszystkim zapomnieć, ale żeby dostać pieczątkę upoważniającą do wjazdu do Rosji, potrzeba zaproszenia od osoby prywatnej albo trzeba zapłacić z góry bajońskie sumy za voucher do hotelu. Nie miałem ani jednego, ani drugiego, a agencje żyjące z wycieczek do Sojuza (wiza w pakiecie) nie mogły mi jej załatwić. Kupując wycieczkę w biurze podróży, nic by mnie nie obchodziło, ale realizowałbym plan firmy turystycznej, która nie miała w ofercie Dalekiego Wschodu i pomysł niskobudżetowej podróży wziąłby w łeb. Przykładowo wycieczka nad Bajkał, organizowana przez agencję Logos, 14 dni, pobyt w Litwinience nad Bajkałem, Irkucku i Ułan Ude oraz Krasnojarsku to 8 tysięcy polskich złotych plus 1 300 amerykańskich dolarów. Ja w tej cenie planowałem jeszcze Władywostok, Chabarowsk i Magadan, a pobyt miał trwać dwa razy dłużej.
Drogą pantoflową od znajomego dowiedziałem się, że w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, pod numerem 32, urzęduje Kazaczka, która swoimi kanałami załatwia szybko i bez problemu pieczątki w paszporcie, do Rosji i do Chin. Poza „drobną kasą” na działalność swojej firmy i ważnym dokumentem podróży, nic ją w zasadzie nie interesowało.
W połowie maja miałem już upragnioną wizę w paszporcie, na wszelki wypadek dwukrotną i ważną na trzy miesiące, też na wszelki wypadek. Z racji wieku, jako emeryt zapłaciłem za nią o 100 zł więcej niż pracujący, bo stwarzam większe ryzyko wypłaty odszkodowania (państwo rosyjskie sprzedaje wizę z obowiązkowym ubezpieczeniem). Przepłaciłem, chociaż uważam, że było warto wydać 200 złotych. Zacząłem bukować bilety samolotowe i optymalizować miejscówki ze względu na położenie i cenę. Musiałem przemyśleć, a później zdobyć wyposażenie na wyprawę i mapy regionów Azji, i plany miast, które miałem zamiar odwiedzić. Papier jest pewny, a internet niekoniecznie.
W tym okresie zgłosił się do mnie Paweł Stawicki, inny znajomy z Krav Magi, który zapałał chęcią towarzyszenia mi, tylko w penetracji Bajkału, bo nie mógł wysępić dłuższego urlopu. Bardzo się ucie szyłem z kompana, tylko musiałem się do niego dostosować. Załatwił sobie wytchnienie od pracy raptem na dwa tygodnie, więc trzeba było zmodyfikować plany. Umówiliśmy się, że zaczynamy wspólną ekskursję 10 lipca w Ułan Ude.
Wcześniej miałem następujący plan: 29 czerwca wylot do Ułan Ude, przemierzenie Syberii i dotarcie do Bajkału. 18 lipca samolot do Magadanu i 27 lipca powrót do Polski.
Musiałem trochę zmienić marszrutę, bo bez sensu było spędzić 10 dni samemu nad Bajkałem, a później jeszcze 8 dni z Pawłem, wokół Bajkału. Ostatecznie, już po uzgodnieniach z kolegą, doku piłem wizę chińską w tej samej kazachskiej firmie oraz bilet z Ułan Ude do Pekinu. Był haczyk, bo w tanich liniach lotniczych na tej trasie podręczny bagaż to tylko 5 kg. Kilka dni w Pekinie i przez Shenyang koleją transchińską miałem dojechać do Władywostoku.

Potem koleją transsyberyjską „pod prąd” do Chabarowska i stamtąd samolotem do Ułan Ude, aby się spotkać z kolegą według umowy.
Na początku miałem sześć biletów samolotowych. Trzy do Pekinu oraz bilety: Chabarowsk – Ułan Ude, Irkuck – Magadan i Magadan przez Moskwę do Warszawy. Z Pawłem ustaliliśmy, że za noclegi i za wszystko, do czego potrzebny jest internet, on odpowiada. Wykorzystując nowinki techniczne XXI wieku, miał zamawiać bla-bla-car albo dach nad głową w ostatniej chwili. Aha, jeszcze sam zabukowałem hostel w Pekinie na trzy noce.
Transport z grubsza był ogarnięty, należało skompletować wyposażenie. Rozpocząłem od wizyty w sklepie Militaria.pl na ulicy Stawki w Warszawie. Skorzystałem z przysługującej mi zniżki jako weteranowi-komandosowi i zakupiłem kapitalny plecak, otwierający się jak walizka i posiadający jeszcze (poza różnymi ciekawostkami umilającymi trekking) ogromny komin, który można było schować, żeby zamienić go na plecaczek bagażu podręcznego. Do tego dołożyłem pustynne spodnie wielozadaniowe z pasem, specjalne letnie wojskowe buty, skarpetki wełniane z wplecionym włóknem bambu sowo-srebrnym oraz kapelusz z moskitierą. Chciałem kupić jeszcze pałatkę wojskową, ale stwierdziłem, że jest za ciężka, za droga, no i zajmuje za dużo miejsca w plecaku.
W Decathlonie wszedłem „drogą kupna” w posiadanie dwóch
kompletów bielizny ze specjalnego włókna, dużo lepiej się sprawdzających niż czysta bawełna. Ponadto zakupiłem ponczo przeciwdeszczowe na rower w rozmiarze XXL. Do kompletu załatwiłem cienką kurtkę i sweter też cienki oraz ręcznik szybko schnący i bandamkę, a nawet gumowe buto-sandały i lycrowe kalesony. W tej samej firmie zakupiłem podgumowany koc. Trochę go zmodyfikowałem, bo zaprzyjaźniona krawcowa wszyła w niego długi zamek. W zależności od potrzeb służył jako śpiwór, koc albo pałatka, gdy używałem go lewą stroną. Ta sama specjalistka przerobiła mi ubranie. Wielozadaniowe spodnie pustynne, oprócz różnych udogodnień mają na kolanach dwie łaty ze względów taktycznych. Jedna łata dostała zamek błyskawiczny na zewnątrz spodni, a druga wewnątrz. W tak stworzonej kieszeni zewnętrznej trzymałem dokumenty i bilety, a także połowę średnich nominałów pieniężnych. W drugiej skrytce 17
były karty bankomatowe i kredytowe oraz duże nominały z różnych banków narodowych. Przeróbce, a właściwie doróbce uległa moja koszula mundurowa.
Zostały wykonane dwie ogromne kieszenie, które były „doszyte” za pomocą dwóch zamków, 35 cm każdy. W razie potrzeby mogłem w nie przepakować całą zawartość mojego wyprawowego plecaka, no prawie całość, oprócz sandałów gumowych i śpiwora. Dokupiłem u kaletnika 4 skórzane torebki na pasek. Z dwóch zrobiłem jedną.
Do wewnętrznej można się było dostać tylko z zewnętrznej. Prawie nie do sforsowania dla profesjonalnego złodzieja. Trzymałem tam część podręcznych banknotów o wysokich nominałach i dokumenty.
Druga zapełniła się lekarstwami i szczepionką, a trzecia elektroniką. Gwoli informacji – miałem 26 kieszeni na sobie: 2 ogromne, 8 średnio-dużych i 2 miniaturowe. Większość była zabezpieczona zamkiem lub guzikiem. Worków na piersiach, też spełniających powyższe funkcje, nie liczę.
Dysponowałem następującą elektroniką: zegarek ze stoperem, podświetlanym budzikiem, z dwoma niezależnymi strefami czasowymi: początkowo czas warszawski i drugi miejscowy. W Rosji warszawski zamieniłem oczywiście na moskiewski. Smartfon z aparatem fotograficznym. Tablet z dwoma kartami telefonicznymi (polską i estońską) i z potrzebnymi mapami. Tablet też miał aparat fotograficzny. Dodałem jeszcze dwa power banki, jeden z funkcją ładowania fotowoltaicznego oraz dwa takie same zasilacze.
„Straciłem” dwa dni na porady lekarskie i zakup medykamentów oraz następne trzy dni na zrobienie szczepień. Pani doktor stwierdziła, że jeżeli będę trzymał reżim higieniczny i nie będę z nikim pił z jednego kubka ani jadł z jednego talerza, to wszystko będzie w porządku. Zamiast kilkunastu sugerowanych szczepionek zaaplikowałem sobie tylko przeciw żółtaczce pokarmowej, przeciw tężcowi i błonicy.
Korzystając z pomocy zaprzyjaźnionych „koni” i kantoru na Staw kach w Warszawie, zakupiłem równowartość 1 000 euro w rublach i juanach (razem). Kurs na ten dzień wynosił około 16 rubli i 1,7 juana za złotówkę oraz miałem jeszcze 1 000 dolarów i parę złotych rezerwy na czarną godzinę.
Musiałem przemyśleć, jakie wezmę kosmetyki i lekarstwa. Należało zebrać wszystkie dokumenty, bilety, pieniądze w jednym miejscu, a następnie zastanowić się gdzie, w której kieszeni czy torebce je umieścić.
Planowałem jeszcze zabrać ze sobą:
• 500 g suchej kiełbasy myśliwskiej,
• 3 paczki sucharów wojskowych,
• 5 batonów owocowo-skrobiowych,
• 5 buteleczek 100-mililitrowych żubrówki,
• 4 buteleczki 100-mililitrowe wody do picia,
• piankę do golenia marki Philips 50 ml.
Konkurencja francuskiej firmy nie robi tak małych, a większe są konfiskowane ze względów bezpieczeństwa przez służby lotniskowe.
Kosmetyki, płyny i lekarstwa nie mogą przekraczać 100 ml pojedynczo, w sumie może ich być maksymalnie 1 000 ml i powinny być w specjalnym strunowym woreczku.