Józio Zul zawsze chciał zorganizować egzotyczną wycieczkę, ale tylko chciał, bo do realizacji marzenia brakowało mu, poza czasem i funduszami, akceptacji jego żoneczki, Zuli. W związku z powyższym podróżował palcem po mapie. Najczęściej wybierał Afrykę Północną. Wtedy uruchamiał wyobraźnię i… umierał z pragnienia, przemierzając Saharę, niekoniecznie na wielbłądzie. Opychał się kuskusem i daktylami. Wielokrotnie wyciągał z całego ciała igły po niefortunnej konsumpcji owoców kaktusa. Penetrował kazby (gliniane twierdze) i suki (bazary), zdobywał łatwe do zdobycia szczyty Rifu i Atlasu. Tak trwało latami. Pod koniec XX wieku Józio zaczął korzystać z komputerowych zdobyczy. „Jechał lub leciał” tam, gdzie chciał jechać lub lecieć. Dzięki internetowi uświadamiał sobie dokładnie co, gdzie i jak. Najczęściej te zamierzenia były poza jego możliwościami finansowymi, ale – co było nie bez znaczenia – posiadł istotną wiedzę na temat cen biletów lotniczych, hoteli czy lokalnych artykułów żywnościowych. W tym czasie powstało wiele nowych linii lotniczych. O większości z nich nie można było powiedzieć, że są luksusowe, ale dzięki nim coraz więcej ludzi mogło przemieszczać się na duże odległości. Józio skorzystał z oferty taniej linii Easyjet, która była tak atrakcyjna, że aż niewiarygodna. Dwa bilety z Berlina do Agadiru kosztowały sto euro. Oczywiście istniał haczyk. Pomiędzy przylotem a wylotem pasażer powinien spędzić w Maroku dwadzieścia jeden dni, w dodatku bez bagażu rejsowego i ubezpieczenia.

Za nadbagaż przewidziana była kara wyższa od ceny biletu i o jakimkolwiek zwrocie dokumentów lotu czy zmianie daty wylotu można było zapomnieć. Mimo to nasz bohater bez konsultacji z żoną błyskawicznie kupił bilety przy pomocy karty kredytowej, a dopiero potem zaczął się martwić, że nie będzie mógł ich wykorzystać. Kłopoty z przewidywanych stały się realne już po kilku godzinach, kiedy to Zula na wycieczkę życia absolutnie nie chciała się zgodzić.
––Nie chcę złapać ameby ani innej cholery. Nie znam żadnego języka i co będzie, jak się zgubię? Poza tym, nie mam w co się ubrać! Józio długo musiał ją przekonywać. Tłumaczył, że Maroko to bardzo fajne miejsce na kuli ziemskiej.
–– Sprawdź, Zula, w internecie, że ten kraj to number one w plebiscycie na najbardziej przyjazny kraj dla turystów, że miliony chętnych przylatują tam samolotami albo przypływają od strony Francji czy Hiszpanii. Nawet nasza „rozsądna” córeczka, z dziećmi i twoim ulubionym zięciuniem byli tam już kilka razy. Mimo takich argumentów żoneczka trwała w uporze. Nie, bo nie… i tworzyła kolejne fantasmagorie.
–– Czytałam w kolorowej prasie, że ktoś po takiej podróży walczył z malarią przez wiele lat.
–– To nie było Maroko – ripostował Józio, bo biedne komarzyce nie dadzą rady przelecieć nad Atlasem i w dodatku tam nie ma kałuż. Nawet jak spadnie tam przez pomyłkę jakaś kropla deszczu, to zaraz wyschnie.

–– Ale jakiś Polak, zwiedzając cesarskie miasta Maroka, przez dwa tygodnie miał sraczkę i jeszcze w kraju leczył się przez pół roku – kontrowała Zula.
–– Przecież możemy myć wszystkie owoce trzy razy własną wodą mineralną, fabrycznie zakorkowaną, i jeszcze na wszelki wypadek będziemy je obierać – cierpliwie tłumaczył Józio – i żadnej surowizny, żadnych sałatek ani miejscowych wynalazków. Lodu do napojów i drinków nie będziemy brali do pyska, żeby nie ryzykować. Przecież w domu też może cię spotkać nieszczęście, złamiesz rękę, albo zafundujesz sobie żółtaczkę w szpitalu, czy inną cholerę – argumentował rodzinny globtroter. ––No nie wiem…
–– Pojedziesz, wypoczniesz, zobaczysz, jak żyją kobiety w Afryce, może docenisz, jaki ja jestem dobry dla ciebie.
–– I bez tego wiem jakiś ty dobry… Wtedy Józio pękł i zapodał: –– Zula, wydałem sto euro dla nas obojga na bilety do Berlina, a stamtąd do Maroka, do Agadiru, do perły turystycznego świata. O kosztach dojazdu do stolicy Niemiec Józio taktycznie zamilczał.
–– To leć sobie sam! Bilety były, tylko decyzji na „tak” nie było. Minęło kilka dni. „Na Zachodzie bez zmian”. Żadne argumenty nie pomagały, by Zula zmieniła zdanie. Do odlotu było jeszcze ponad miesiąc, więc Józio nie tracił nadziei… Intensywnie myślał, jak żoneczkę przekonać, a w przerwach tego myślenia.

przypominał sobie to, czego się kiedyś nauczył w Alliance Française i zgłębiał od nowa język Moliera. Jego stare, szare komórki buntowały się, ale coś tam jednak przyswajały.
Dla relaksu Józek czytał opisy Maghrebu, planował wycieczki, marszruty. Kombinował fundusze i argumenty, które miały przekonać Zulę.
Marzył jak zwykle.
Któregoś dnia wpadła mu do ręki fotografia stada kóz łażących po drzewach. Po nitce do kłębka dowiedział się, że to są drzewa arganowe, a z ich owoców produkuje się olej, który niesamowicie wpływa na „piękność”. To było światło w tunelu! Każda kobieta wiele przecierpi, żeby… Józio przedrukował kilka entuzjastycznych artykułów na ten temat i nieśmiało podrzucił je żoneczce.
Zula jest osobą bardzo czułą na słowo pisane, często w nie bezkrytycznie wierzy, więc była to jakaś szansa… Nie czekał długo, bo już przy śniadaniu nastąpiło nowe otwarcie!
–– Popytałam znajome kosmetyczki i chyba się zdecyduję! Olej arganowy podobno dobrze robi na skórę i włosy. Józiu, czy na pewno Agadir to turystyczne miasto, w którym są jakieś znośne warunki?
Józio w duchu zacierał ręce z radości i skakał pod sufit, też w duchu. Wielokrotnie powtarzał:
––Dobra decyzja. Jasne że tak, będzie pani zadowolona… Słowo!
Na nieśmiałą propozycję, żeby wspólnie zaplanować szczegóły eskapady, Zula autorytatywnie stwierdziła:

–– Będziemy tam tyle czasu, to na miejscu wszystkiego się dowiemy i wszystko się
samo ułoży…
––No, nie mogę… – W porę ugryzł się w język i postanowił irytację zamienić w działania logistyczne. Szukał przez internet hoteli, miejscowych biur organizujących wycieczki po interiorze, oraz wypożyczalni samochodów. Bilet był rewelacyjnie tani, tylko powrót dopiero za dwadzieścia jeden dni, więc owa logistyka miała znaczenie. Co prawda Zula chciała przeleżeć całą wyprawę na plaży w Agadirze, ale w końcu krakowskim targiem stanęło, że dziesięć dni będą nad Atlantykiem, a dziesięć dni na zwiedzaniu Maroka.
Dwudziesty pierwszy dzionek to już na dojazd na lotnisko Agadir-Al Massira. Józio już prawie uwierzył w realizację tych planów. Zabukował hotel Tagadir, trzygwiazdkowy, zbudowany prawie na plaży. Na początek na pięć dni tylko za sto funtów angielskich.
Józio poczuł się jak ślepa kura z ziarnem, kiedy trafił na taniego agenta w Londynie.
Następnie wszedł w posiadanie (drogą kupna) dwóch czarnych plecaków o wymaganych
wymiarach bagażu podręcznego. Dodatkowo nabył dwadzieścia zupek chińskich
o smaku polskiego rosołu, dwie koszule oficerskie w kolorze piaskowym, małą i dużą, z krótkimi rękawami i masą niepotrzebnych kieszeni, oraz dwa kapelusze pustynne
z demobilu Legii Cudzoziemskiej. Przy okazji zakupił składaną policyjną pałkę bambusową produkcji chińskiej, niewykrywalną przez lotniskowe detektory metalu, gdyż
lubił mieć poważne argumenty w dyskusjach i żeby do niego należało ostatnie słowo.
Kilka dni przed wyjazdem okazało się, że plecak nie pasuje Zuli do sandałów i okularów słonecznych Diora, więc uruchomiła swoje zaskórniaki i kupiła sobie torbę urlopową

–– Będziemy tam tyle czasu, to na miejscu wszystkiego się dowiemy i wszystko się samo ułoży… ––No, nie mogę… – W porę ugryzł się w język i postanowił irytację zamienić w działania logistyczne. Szukał przez internet hoteli, miejscowych biur organizujących wycieczki po interiorze, oraz wypożyczalni samochodów. Bilet był rewelacyjnie tani, tylko powrót dopiero za dwadzieścia jeden dni, więc owa logistyka miała znaczenie. Co prawda Zula chciała przeleżeć całą wyprawę na plaży w Agadirze, ale w końcu krakowskim targiem stanęło, że dziesięć dni będą nad Atlantykiem, a dziesięć dni na zwiedzaniu Maroka. Dwudziesty pierwszy dzionek to już na dojazd na lotnisko Agadir-Al Massira. Józio już prawie uwierzył w realizację tych planów. Zabukował hotel Tagadir, trzygwiazdkowy, zbudowany prawie na plaży. Na początek na pięć dni tylko za sto funtów angielskich. Józio poczuł się jak ślepa kura z ziarnem, kiedy trafił na taniego agenta w Londynie. Następnie wszedł w posiadanie (drogą kupna) dwóch czarnych plecaków o wymaganych wymiarach bagażu podręcznego. Dodatkowo nabył dwadzieścia zupek chińskich o smaku polskiego rosołu, dwie koszule oficerskie w kolorze piaskowym, małą i dużą, z krótkimi rękawami i masą niepotrzebnych kieszeni, oraz dwa kapelusze pustynne z demobilu Legii Cudzoziemskiej. Przy okazji zakupił składaną policyjną pałkę bambusową produkcji chińskiej, niewykrywalną przez lotniskowe detektory metalu, gdyż lubił mieć poważne argumenty w dyskusjach i żeby do niego należało ostatnie słowo. Kilka dni przed wyjazdem okazało się, że plecak nie pasuje Zuli do sandałów i okularów słonecznych Diora, więc uruchomiła swoje zaskórniaki i kupiła sobie torbę urlopową

odwiedzenie restauracji, ale Zula szybko policzyła koszty i stwierdziła, że zapasy, które przygotowała (jajka na twardo) przecież się zepsują. Publiczny piknik z jajkami na twardo i herbatą w termosie, na oczach pasażerów z całego świata, był dla Józia sprawą nie do przyjęcia. Postanowił wyprowadzić Zulę poza terminal i zorganizować jej śniadanie na trawie. Rzecz w tym, że na targanie całego majdanu nie miał ochoty! Szukał Anioła Stróża. Zauważył kobitkę biegającą tam i z powrotem. Na pewno potrzebuje pomocy, podskoczył dziarsko i już po minutce (no, może dwóch) wiedział, że ma na imię Basia, że lecą tym samym samolotem do Agadiru, że ma męża Marka (żeglarza z kontuzjowaną na Seszelach nogą) i w związku z tym rozgląda się za bagażowym. Józio, jako dżentelmen starej daty, zaoferował swoje usługi (nie zapominając o własnych potrzebach) i przetransportował na poczekalnię dwie spore walizy, po czym wrócił do Zuli pilnującej bagażu. Burczało im w brzuchach, a żoneczka nie ukrywała wściekłości. Spodziewała się, że może podczas tej „wyprawie życia” będzie inaczej, ale widocznie się przeliczyła, bo jej małżonek nie potrafi żyć bez adorowania innych kobiet. Nowi znajomi obiecali dopilnować bagaży, więc Zule wyruszyły na przed lotniskową trawę. Józio nie rozumiał jednak skwaszonej miny małżonki i jej cytrynowego humoru. Kiedy wrócili już w lepszym nastroju, najedzeni i napici, Zula wreszcie mogła pogawędzić z „bagażowymi”. Okazało się, że w Agadirze jadą do tego samego hotelu! Co prawda Józiowie mieli się tam zatrzymać pięć nocy, a Markowie maksimum cztery, ale postanowili trzymać się razem, dla towarzystwa i ewentualnych ułatwień w czasie podróży.

Zula nigdy jeszcze nie oderwała się od Ziemi, dlatego była podenerwowana i podekscytowana jak to zwykle, gdy robi się coś ekstra po raz pierwszy.
Józio udawał twardziela, który wielokrotnie bywał w takich sytuacjach, „luźna guma”, ale i on nie czuł się pewnie. Ponieważ żona nadal kurczowo trzymała się jego przedramienia (minęło pięćdziesiąt minut od startu), Józio zapodał dyplomatycznie że chce mu się siusiu i powędrował do kibelka.
Nad drzwiami toalety paliło się czerwone światło, więc musiał zabawić dłuższą chwilę. Mimowolnie odwrócił głowę i spotkał się ze wściekłym spojrzeniem Zuli, która wyciągała dłoń z wyprostowanym środkowym palcem. Józio rozejrzał się po pasażerach, czy ktoś nie weźmie tego gestu do siebie, bo może być awantura na cały samolot.
Kiedy wrócił, żoneczka syknęła:
––Nareszcie! Pokazywałam ci, że ja też muszę na siku, a naszych rzeczy nie ma kto pilnować!
–– Jakich rzeczy – pomyślał Józio – przecież bagażu podręcznego zamkniętego w skrytce nikt nie oskubie.
Zamiast robić Zuli wykład, żartobliwie zagadnął.
––Nie mogłaś poprosić tej pani, co siedzi koło nas? Tu zerknął na kobietę zamotaną po same oczy czarnym prześcieradłem.
–– Jeszcze czego, ja się wstydzę mówić w innym języku niż nasz ojczysty.
––Na Allacha – westchnął Józio – chyba przejdę na islam…

Dalsza część lotu upłynęła przyjemnie, żonka skupiła się na sesji fotograficznej chmur i lewego skrzydła samolotu. Komentowała przy tym: ach, jakie to wspaniałe… och, jakie to cudowne… ach. jakie to niespotykane…
Może jej się ta podróż w końcu spodoba – pomyślał Józio, zrelaksował się, a pod przymkniętymi powiekami przepływały mu obrazy wielobarwnego Marrakeszu, nawet poczuł charakterystyczny zapach Orientu.
Nagle poczuł tarmoszenie:
–– Popatrz, popatrz na tego stewarda… Nie na tamtego małego, tylko na tego, co nas minął. Widzisz jaki ufryzowany, jak panienka… Tylko Józiu nie gap się tak na niego, bo on tu zerka w naszą stronę. Jak myślisz czy on jest umalowany, bo mi się zdaje, że ma sztuczne rzęsy?
Józio nie zamierzał kontemplować urody męskiej załogi. Wprost przeciwnie, był bardzo zawiedziony, że nie lecą z nimi młode śliczne stewardesy, Zastanowiło go, dlaczego ten wymuskany laluś tak żoneczce wpadł w oko? Czyżby do przychodni lekarskiej nigdy nie zaglądali transwestyci?
Na płycie lotniska Agadir-Al Massira wylądowali bez kłopotów. Drużyna stewardów przy wyjściu do rękawa, żegnała się z uśmiechem, dziękując za udany lot. Wymuskany goguś tylko Józiowi podał dłoń. Zula udawała, że tego nie widzi.