Tego ranka o 7.25 pociąg wtoczył się na peron dworca Shengyangbei (bei – północny). Miałem jeszcze drugi bilet na godzinę 21.55 z dworca Shengyang, aby kontynuować podróż, ale dzięki Johnny’emu wiedziałem wszystko, co musiałem wiedzieć. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Rozpoczynałem ostatni, chiński dzień – ponad 14 godzin szwendania się po ośmiomilionowym mieście, stolicy prowincji Liaoming.
Od metra dzieliło mnie kilkaset metrów.
Już widziałem wejście, gdy przechodziłem koło ławki, na której siedziało kilku młodych Hindusów. W takich sytuacjach „pytam”, nawet, gdy z góry znam odpowiedź. Przecież szlifowanie języka w każdych „okolicznościach przyrody” ma sens i nie jest pozbawione uroku.
– Poczekaj chwilę, zaraz tam idziemy.
– Może się poczęstujesz, jemy śniadanie przed wykładami.
Nawet jakbym nie był głodny, to bym się nie odmówił. Ale byłem głodny. Z Hindusami należy pamiętać, żeby brać jedzenie prawą ręką, bo lewa służy do podcierania, ale poza tym są OK. Wspólne jedzenie tworzy nić międzynarodowego porozumienia. Dowiedziałem się, że chłopaki studiują chiński i handel międzynarodowy. W przyszłości chcą eksportować towary indyjskie i importować chińskie, no i rzecz jasna – zarabiać na znajomości języka, rynku i na transporcie. Bo wagony nie będą wracać puste. Nim opuściliśmy improwizowany uliczny punkt gastronomiczny, zjadłem 2 suchary ryżowe i popiłem naturalnym jogurtem z dwunastopaka.
Potem nawet jechaliśmy razem, bo uniwersytet był kilka stacji za tą, na której miałem wysiąść. Zostałem obdarowany biletem bez prawa odmowy. Studenciaki pojechali dalej, a ja na trzeciej stacji wysiadłem przy parku. Stacja Beiling Park.
Trochę to trwało, nim znalazłem bramę wejściową. Jak zwykle najpierw kontrola paszportu, a potem kasa. Tutaj znowu sympatyczna niespodzianka. Z powodu wieku wejście free. Za imponującą bramą, W głębi wejście do przepięknego parku Beiling głębi wejście do przepięknego parku Beiling.
jakbym wchodził do Świątyni Lamy, ciągnęła się szeroka droga i można z niej było zejść na prawo i lewo.
Zaraz za bramą na słupach wisiały informacje turystyczne i zdjęcia. Zdjęcia wspólne, a info w naszym i obcym języku. Z naszego dopowiedziałem się małe co nieco.
Beiling Park to park w północnej części Shenyang city, na powierzchni 330 hektarów. Wszędzie starodrzew, bo jakiś cesarz z jakiejś dynastii już kilkaset lat temu wpadł na pomysł założenia w tym miejscu ogrodów. Na tym rozległym terenie znajduje się rzeka, jezioro i dużo stawów. Mnóstwo dziecięcych placów zabaw, terenów przystosowanych do ćwiczeń tai chi, kung fu, do tańców i śpiewów lokalnych grup i tak dalej, i tak dalej. Można było skorzystać nawet z porady lekarskiej, zielarza, wziąć masaż, dowiedzieć się o swojej bliższej i dalszej przyszłości u wróża, pouczyć się kaligrafii i śpiewu operowego, wypożyczyć dżonkę czy wodny rower. Przekąsić coś na szybko albo zasiąść w eleganckiej restauracji. Wszystko w parku!!!
Postanowiłem, nie spiesząc się, zobaczyć te wszystkie atrakcje.
Oglądałem park Beiling oczyma Johnny’ego. On tu przychodził nie zależnie od pory roku. Patrzył na kolorową wiosnę i ośnieżone czapy drzew w zimie i – jak twierdził – dzięki temu miejscu, nie wpadł w głęboką depresję.
Mimo wczesnej pory usłyszałem muzykę. Poszedłem w tamtym kierunku. Grupa kilkunastu kobiet, ubranych jednakowo, ćwiczyły zespołowy taniec.

Wyglądało to ciekawie, ale to nie były cheerleaderki, tylko dojrzałe i bardzo dojrzałe Chinki. Byłem jedynym obserwatorem, więc tancerki, łącznie z kierowniczką, która kierowała zespołem, uśmiechały się do mnie po chińsku, wdzięcznie się wyginając. Obejrzałem kilka numerów, posłuchałem typowej muzyki ludowej i przeszedłem dalej.
Na placyku odległym około 100 metrów od łączki, gdzie trenowała kobieca grupa taneczna, kilku emerytów ćwiczyło kung fu.
Siadłem i ich obserwowałem. To byli zawodowcy, nie amatorzy. Wal czyli ostro na długie kije, mniej więcej dwumetrowe. W czasie treningu połamali jeden kij tak, że składał się z dwóch części.
Jeden z walczących atakował kijem zakończonym tak zwaną „halabardą” (waży ona 7 kilogramów, patrz zdjęcie).

Nic więc dziwnego, że połamał oręż broniącego się. Te kawałki uszkodzonego kija od biedy mogły być dla mnie „szablą” i „pałką”. Jako czynny zawodnik Krav Magi wiem, jak walczyć nożem i pałką, i jak się bronić oraz do czego służy kolano i łokieć w zwarciu.
Przyglądałem się ich walkom i ćwiczeniom z nieukrywanym
zaciekawieniem i znowu jak przed kwadransem, byłem jedynym obserwatorem. Dwóch walczyło, a niższy z drugiej pary podszedł do mnie i zaczął coś mówić. Z całej tyrady zrozumiałem tylko „inglisz”.
Na wszelki wypadek przytaknąłem. Wtedy Chińczyk wyjął smartfon i gdzieś zadzwonił, a następnie z uśmiechem podał mi telefon.
– Ni hao. Jestem wnukiem tego człowieka, co z tobą rozmawia.
On się pyta, czy nie zechcesz wspólnie z nim poćwiczyć?
– Bardzo chętnie. Tylko wezmę połamany kij i krótki kawałek jako pałkę.
– Dziadek się zgadza i jest ciekawy, co mu pokażesz?
– Dobra, niech tylko nie szaleje! Pokażę, jak w Polsce się walczy szablą. Ja będę ostrożny i liczę na wzajemność. Możesz przyjechać do parku?
– Postaram się, ale nie wiem, czy mi się uda?
Oddałem telefon. Chińczyk rozmawiał dłuższą chwilę z wnukiem, a potem przyniósł połamany kij.
Zaczęliśmy ćwiczyć. Na początku moim partnerem był największy Chińczyk. Jakoś mi się udało obronić krzyżem. Taka technika obronno-zaczepna w walce szablą, albo kijem, kiedy się ćwiczy przed walką na śmierć i życie. Poszedłem do zwarcia. Miałem wolną lewą rękę z „pałką”. Na ulicy to ja bym poszedł o własnych siłach do domu.
Potem zmieniłem partnera na tego, co przyszedł z propozycją.
Był szybki i ciągle zmieniał pozycje. Mogłem dostać po nogach i głowie. Nic mu nie mogłem zrobić, a on mi i owszem. Raz czy dwa zablokowałem, ale przyznaję się bez bicia (nomen omen), że walkę przegrałem sromotnie.
Wszyscy byliśmy zadowoleni. Stare chłopaki na migi, znaczy się po chińsku zaproponowali mi wspólne zdjęcie. Podczas pobytu w Chinach miałem takich propozycji kilkadziesiąt od płci pięknej, ale od mężczyzn nigdy. Każdy z Chińczyków zrobił to swoim tele fonem, więc ja też na pamiątkę.
Było ostro… Nieprawdą jest, że Chińczycy są mali było ostro… Nieprawdą jest, że Chińczycy są mali.

Podczas sesji zdjęciowej przyjechał wnuk i to on dokończył pstrykanie. Korzystając z przyjazdu tłumacza, wyjaśniłem, na czym polega walka kijem. W skrócie powiedziałem, że Polacy, tak jak samuraje do miecza, są urodzeni do szabli i już od dzieciństwa ćwiczą, jak obchodzić się z białą bronią. Może na wyrost to mówiłem, że tak jak oni ćwiczą tai chi tak my ćwiczymy „robienie szablą”.

binary comment

Potem pokazałem wolno i dokładnie technikę krzyżową i podstawowe zasłony. Wyjaśniłem, na czym polegają „palcaty” i jak się walczy na kije, wróć – na szable.
– Jestem po rannym wykładzie i mam czas do południa. Jeżeli chcesz, możemy wspólnie połazić po parku Beiling, może pójdziemy tam, gdzie ćwiczą tai chi?
Wiedziałem, że każdego dnia miliony Chińczyków zbierają się na poranną gimnastykę, tai chi. Student, który mi towarzyszył, uzu pełnił moje wiadomości, sięgając do taoistycznej filozofii, bo według niej wszystko jest ruchem, a jego jakość ruchu ma wpływ na prze pływ energii w ciele. Najpopularniejszym system tai chi jest wu shu, wywodzący się ze starożytnej sztuki walki. W XX wieku doceniono jego ogromne walory zdrowotne i zaczęto wykorzystywać dla popra wienia sprawności i samopoczucia. Dzisiaj tai chi kojarzy się przede wszystkim z powolnym i płynnym wykonywaniem zestawu ćwiczeń, a równocześnie ze skupieniem umysłu, bo chodzi o koordynację ruchu ciała, a nie prosty trening fizyczny. To, co odróżnia tai chi od innych form aktywności ruchowej, to odpowiednie zaangażowanie umysłu, spokój i skupienie. Kto siedzi długo w pracy ten, ćwicząc tai chi ma oryginalną formę rekreacji ruchowej. Pracownicy większości firm przerywają pracę w ciągu dnia i wychodzą przed budynek czy na jakiś placyk i tam trenują z korzyścią dla siebie i pracodawcy.
Abym lepiej zrozumiał tai chi zaproponowano mi, bym dołączył do grupy. Ćwiczyłem razem z nowym kolegą z Shanyangu o imie niu Jungcau (Wspaniały) i jeszcze z kilkunastoma nieznanymi mi osobami. Dla mnie najtrudniejsze było zharmonizownie prostych ruchów, a i z równowagą miałem trudności. Wyraźnie wyróżniałem się nie tylko długim białym nosem.
Trening tai chi trwał około godziny. Najpierw ogólnorozwojowa rozgrzewka, a potem właściwe ruchy. Wydaje mi się, że te ćwiczenia  może wykonywać każdy i dzięki nim pozostanie sprawny fizycznie do końca swoich dni. Widziałem naprawdę bardzo leciwych, a zara zem bardzo wydolnych ludzi.

Później przeszliśmy koło przystani, gdzie wypożyczano sprzęt pływający, małe łódeczki wiosłowe, rowery wodne. Przy brzegu jeziora można było kupić bilet na wycieczkowy stateczek. Tutaj zabawiliśmy chwilę, po czym poszliśmy do kompleksu kilku pawilonów.
Po drodze widziałem i później też, jak już Jungcau wrócił na uniwersytet, kilkanaście grup „katujących” różne instrumenty, indywidualistów dających koncert na trąbce i saksofonie, kilku skrzypków rzępolących niezależnie. Widzów czasami wcale nie było, czasami kilku, a czasami tłumy.
Mijaliśmy ludzi grających w karty, szachy czy układających domino. Zdarzało mi się, że wiedziałem ludzi grających w piłkę, w badmintona albo w rodzaj buli. Taka gra panów na południu Francji czy Chorwacji też była znana Chińczykom.
Mój przewodnik Jangcau był w Stanach na praktyce studenckiej.
Odnosiłem wrażenie, że nie jest mu obcy ani Wschód, ani Zachód świata. Doskonale rozumiał moje zdziwienia. Cierpliwie wyjaśniał, pokazywał mi rzeczy nieznane i zaskakujące.
Zaczęliśmy od pawilonu wróżby. Mogłem skorzystać z usług dwóch wróży i wróżki. Student był trochę zdziwiony, że nie okazuję zainteresowania, podczas kiedy on mógł mi służyć pomocą lingwistyczną.
– U nas nawet prezesi wielkich firm państwowych korzystają oficjalnie z ich porad.
Wiłem się jak piskorz i jakoś udało mi się nie skorzystać. Nie lubię znać swojej przyszłości bez względu, czy jest świetlana, czy niekoniecznie. Co innego dbać o zdrowie. Za opłatą 10 juanów (5 złotych) mogłem skorzystać z porady jednego z licznych lekarzy naturalnych czy zielarzy. Poszedłem do najstarszego medyka (młodego nie było, mogłem wybrać od średnio starego do bardzo starego).
Doktor na początku tylko na mnie patrzył. Zapytał o wiek i stan rodzinny. Zajrzał mi w gardło. Obejrzał bardzo dokładnie mój język i dno oka. Później długo sprawdzał coś w moich źrenicach i oglądał wewnętrzne dłonie. Na koniec zrobił mi masaż stóp. Akupresurę.

Stwierdził, że mam niepewne nerki, gdyż przy ucisku w odpowiednich punktach odczuwałem ból i na tej podstawie stawiał diagnozę.
Rzeczywiście miałem kiedyś epizod nerkowy. W moich rodzinnych strona woda jest mocno uwapniona, w przewodach zalegał mi kamień, więc stary doktor miał rację. Na zakończenie zdiagnozował moją słabą prostatę. To też nie była dla mnie niespodzianka. Taka diagnoza jest pewna, jeżeli się zna wiek pacjenta, a lekarz mnie o to spytał. Według statystyk zdrowotnych co 10 czterdziestolatek, co 5 pięćdziesięciolatek, co 2 sześćdziesięciolatek i każdy siedemdziesięciolatek cierpi na tę przypadłość.
– Proszę na tą prostatę pić często i dużo gorącej wody.
– Dobrze, panie doktorze, obiecuję, że będę się stosował.
Od sierpnia 2019 piję często i dużo gorącej wody. I co? Nie wiem, czy mi pomaga, ale na pewno nie szkodzi. Inne źródła podają, że naturalna medycyna chińska preferuje leczenie wszystkich schorzeń gorącą wodą.
– Pepe, jak wiemy, że jesteś prawie zdrowy, to chodźmy zobaczyć, jak się pisze po chińsku twoje imię.
Kaligrafia to najbardziej wysublimowana forma sztuki w chińskiej kulturze. Chińczycy zawsze przywiązują wagę do elegancji i estetyki pisma, które ma status samodzielnej sztuki. Uważają, że są trzy doskonałości: poezja, malarstwo i kaligrafia.
Kiedy tak szliśmy szeroką aleją w parku, po drodze mijaliśmy dużo różnych budynków, których przeznaczenia nawet się nie domyślałem. Przed jednym stał stolik, z którego korzystała jakaś młoda kilkunastoletnia Chinka. Malowała coś pędzelkiem na pergaminie, ciągle taki sam znak.
– Dla wprawy pisze swoje imię – wyjaśnił Jungcau.
– Może ja też bym spróbował?
– Chińskie znaki to słowa, pojęcia i myśli wyrażone w sposób graficzny. Sekretem kaligrafii jest nieprzerwany i płynny ruch pędzla, podczas którego pisarz przelewa na papier swoje uczucia i emocje. Idealna kaligrafia odzwierciedla yin i yang. Koncepcja yin i yang pochodzi z antycznej filozofii chińskiej i metafizyki. Opisuje ona dwie pierwotne i przeciwne, lecz uzupełniające się siły, które można odnaleźć w całym wszechświecie, gdyż jednocześnie wyraża ruch i bezruch, złożoność i prostotę, żywotność i spokój. Estetyka znaku, jego rozmieszczenie, symetria i treść czynią z niego prawdziwe dzieło sztuki.
– Pójdę poszukać nauczyciela.
– Witam obywatela Polski. Przyniosłem czarny tusz, pędzelek i pergamin. Ja napiszę pańskie imię, a pan spróbuje to skopiować.
Jak ma pan na imię?
– Pepe.
– O, widzę, że będą kłopoty, bo w języku chińskim nie ma sylaby „pe”. Coś wymyślimy. Należy znaleźć jakąś sylabę najbliższą tego dźwięku. Mamy dwie możliwości. Sylaba „pij” i „pej”. Wydaje mi się że ta druga będzie dużo lepsza. Piszę, to znaczy maluje bambusowym pędzelkiem. Ważne, żeby jednym ciągiem. Teraz pędzelek należy do pana!
Próbowałem i próbowałem, ale jako dyslektyk, pomijając, że każdy piktogram był inny, to jak nie był rozmazany, to był zakleksiały. 20 próba przypominała ciut, ciut pracę nauczyciela. Mistrz nie chciał zapłaty za poświęcony czas, ale Jungcau kupił od niego pergamin z jakąś sentencją. Artysta poszedł na zaplecze i przyniósł odpowiednią antyramę. Sprawnie w niej umieścił wybrany pergamin. Mój towarzysz zapłacił, po przydługim targowaniu 50 juanów, drogo?
– Na pamiątkę zrobiłem zdjęcie mojego podpisu, które najbardziej przypominało moje imię. Ponieważ jestem dyslektykiem, to każdy mój „podpis” był inny.

– Co jest napisane na tym tym pergaminie, który kupiłeś?
– „Ten, kto nie wspiął się na Wielki Mur, nie jest mężczyzną”.
To jest złota myśl przewodniczącego Mao Zedonga.
– Znałem tę sentencję, tylko nie widziałem, że wódz waszego narodu jest jej autorem. Myślałem, że to chińskie porzekadło ludowe.
– Teraz już wiesz! Dla nas, Chińczyków, kaligrafia jest tak samo ceniona jak malarstwo. Mistrz dał mi do wyboru kilka myśli Mao, gorącego zwolennika doskonałości. Wybrałem z kilku: „Wy macie rację, ale my mamy karabiny. Polityka – to bezkrwawa wojna, a wojna – to krwawa polityka. Siła polityczna wyrasta z lufy karabinu”.
– Utożsamiasz się z tymi cytatami?
– Oczywiście!
Nie chciałem kontynuować tego śliskiego dla mnie tematu. Może on jest fanatykiem, a może to jest chińska norma, tylko ja o tym nie wiem. Nie było w moim interesie przekonywać się o tym. Do tej pory było bardzo fajnie. Czułem się, jak po marihuanie. Oczywiście leczniczej. Co chwila ryczeliśmy ze śmiechu bez powodu i nie chciałem tego psuć.
– Zbliża się pora lanczu, a potem musisz iść na wykład, to coś zjedzmy. Zapraszam cię do parkowej restauracji.
– Mowy nie ma! Każdy płaci za siebie.
Przerabiałem to już z panną Li, też bardzo „honorową”. Może Chińczycy tak mają?
– Okay, każdy płaci za siebie.
Weszliśmy do porządnej restauracji. Jeszcze w takiej nie byłem w Państwie Środka i prawdopodobnie z własnej woli nigdy bym do takiej nie zaszedł. Mój wygląd absolutnie nie pasował do tego luksusowego przybytku. Wyfrakowany kelner, wykrochmalone obrusy na stołach, widać, że niedawno, może przed chwilą, zmieniane. Trochę onieśmielony zająłem miejsce za okrągłym obracającym się stołem.
Skonfundowany rozglądałem się. Pod ścianą zobaczyłem akwarium wspólnie zajmowane przez duże egzotyczne ryby i jakieś nieznane mi wodne gady.
Wtedy przyszedł do nas najwyższy wojownik kung fu, z którym rano walczyłem. Przewodnik i tłumacz, Jungcau, powiedział, że to był jego pomysł, tego kierownika sali. Krępowałem się robić zdjęcia  i niepokoiłem się rachunkiem. Objadłem się na najbliższe dwa dni.

Martwić się postanowiłem później, teraz smakowałem. Właściwie poza kefirkiem i ryżowym sucharem nic dzisiaj nie miałem w ustach.
Próbowaliśmy jedzenia z kilkunastu miseczek zakąszając ciepłą sake i kwaśnym winem. Wróć – wytrawnym winem w kolorze różowym.
Uczta trwała ponad 2 godziny. Mój chiński „przyjaciel” nie wiem, czy w końcu poszedł na uniwersytet. Każdy za siebie zapłacił 50 juhanów, czyli 25 złotych, drogo?
Później Jungcau podholował mnie na tańce i się pożegnaliśmy.
Miałem jeszcze mnóstwo czasu do odjazdu. Teraz z parku Beiling do Dworca Głównego Shenyang było metrem kilka stacji, ale musiałem się jakoś tam dostać.
Trawiłem jedzonko (najbardziej wyrafinowane i smaczne, jakie jadłem do tej pory w Chinach, ale jak się zastanowić, to poza tofu nie wiedziałem, co konsumuję), z godzinę słuchając popularnych melodii chińskich (chyba popularnych?) i gapiąc się na tańczące pary.
Zdziwienie moje budziły maseczki na twarzach kobiet. To był lipiec 2019 roku i o koronowirusie ani o Wuhan nic jeszcze nie wie działem. Później jeszcze zatańczyłem parę razy, nie wiem czy z atrakcyjnymi kobietami. Nie ja, tylko one mnie wybierały. Pogadać nie mogłem, bo tłumacza nie miałem i chyba były dużo od mnie młodsze, ale głowy nie dam. O selfie już nie chcę się powtarzać.
W końcu balowanie mi się znudziło. Poszedłem pieszo na dworzec. Spacerkiem, nie spiesząc się, zwracając uwagę na rowerowe ryksze i rowery. Generalnie te ślady, jedno- i dwu-, jeździły ulicami albo wydzielonymi ścieżkami, ale było mnóstwo indywidualistów, którzy tego nie przestrzegali. To są Chiny i społeczeństwo niby zdyscyplinowane, ale nieprzewidywalne.
Organoleptycznie poznałem kilka kilometrów ulic Shenyang’a i do odjazdu było jeszcze ponad 2 godziny. Ponieważ miałem bilet uważałem, że bez sensu jest tracić czas, siedząc w hałaśliwym tłumie i czekać, aż mnie wpuszczą do właściwej poczekalni na kilkanaście minut i potem na peron.
Przestrzeni osobistej w Chinach jest zero. Jak ci łażą po butach i nie przeproszą za to, to chyba mam rację, że zero. Dlatego pobyt w poczekalni zamieniłem na spacer wokół budynku dworca. Pewnie z powodu niesamowitych przepustowości ludzi ta budowla musiała być gigantyczna. Około godziny szwendałem się po najbliższej okolicy, nim się zdecydowałem na pierwszy punkt kontroli obsługi wany raczej przez wojsko, bo mieli długą broń. Prześwietlono mi bagaż, wyjąłem metale i telefony z kieszeni, sprawdzono mi paszport i przeszedłem przez bramkę. Zabrałem swoje klamoty i wszedłem na ogromną zatłoczoną halę z wieloma kasami. Spokojnie obserwowałem telebim z moją docelową stacją.
Czas do odjazdu przekomarowałem bez jakiś specjalnych problemów. Przepuściłem wszystkich spieszących się. Wszyscy mieli bilety! Bez odpowiednich dokumentów następni kontrolerzy nikogo by nie przepuścili. Kiedy wchodziłem na następną poczekalnię, od razu otworzono bramki na peron. Przed moim wagonem jeszcze raz sprawdzono mi paszport i bilet. Znowu wszystko przeszedłem pozytywnie. Z konduktorem używaliśmy nieudolnie języka migowego, co nie przeszkadzało, że bez większych kłopotów znalazłem się w swoim przedziale.
W moim przedziale było sześć prycz ustawionych vis-à-vis, na trzech poziomach. Było bardzo ciasno. Ciaśniej niż w polskich wago nach o jakieś 20 centymetrów. W pomieszczeniu były dwie młode oraz jedna w średnim wieku kobieta oraz kilkunastolatek leżący na najwyższej pryczy, odizolowany słuchawkami i grający w coś na tablecie i drugi koleś, rówieśnik starszej pasażerki. Wszyscy zaprzyjaźnieni, może rodzina?
Kobitki entuzjastycznie odpowiedziały na moje pozdrowienie, a facet zaczął jakąś tyradę. Żeby go przekonać, że świetnie wszystko rozumiem, użyłem połowy swojej znajomości kitajskiego języka.
Powiedziałem po raz drugi „dzień dobry”. Chińczyk odpowiedział perorą, jakimś niezrozumiałym monologiem, więc kiedy skończył, użyłem drugiej połowy swojej znajomości chińskiej mowy, mówiąc „dziękuję”, na wszelki wypadek się nie uśmiechałem. Facet był zrezygnowany, złapał mnie za rękę i zaciągnął do przedziału obok. Tam siedziało rozbawione towarzystwo. Widziałem krążące butelki sake i piwa. Usadowieni mężczyźni palili jak smoki. Wszyscy mnie entuzjastycznie przywitali, więc na wszelki wypadek użyłem całej swojej znajomości chińskiego. Dwa razy powiedziałem „dzień dobry” i trzy razy „dziękuję”. Wszyscy oprócz mnie i tego, co mnie przyciągnął ryczeli ze śmiechu i każdy oprócz mnie coś mówił.

Z zachowania mojego Chińczyka wywnioskowałem, że chce, żebym się z kimś zamienił na miejsca. Powiedziałem „bu”, to takie „nie”, ale inne „nie” niż polskie i występujące tylko w kontekście, którego nie znałem.
Lekko wkurzony z powodu niesamowitego dymu (chociaż palenie wzbronione) i nieprzyjemnego zapachu w tym przedziale, wróciłem do swojego pomieszczenia. Wcześniej pożegnałem hołotę słowami: „chrząszcz brzmi w trzcinie w Szczebrzeszynie…”. Trzeba było widzieć ich miny, już nie wyli ze śmiechu.
Za chwilę wrócił mój Chińczyk, wyraźnie wściekły i znowu zaczął krzyczeć i robić groźne miny.
Nie przyjąłem walki na miny, tylko powiedziałem „dzień dobry” i zacząłem się wspinać na drugie piętro, żeby ewentualnie trochę odpocząć po dzisiejszych atrakcjach. Na sen nie liczyłem, bo towarzystwo szykowało się do późnej kolacji.
Zaliczyłem jeszcze jeden zdziw kulturowy (nie za duży, bo wczoraj w nocy było podobnie, tylko dzisiaj nie byłem tak zmęczony) – wszystkie kobitki zaczęły mi pomagać wdrapać się na moje środkowe pięterko.
Przy okazji się śmiały i coś komentowały. Obmacywały mnie.
Nigdy mi się to nie zdarzało w życiu, żeby trzy pary rąk jednocześnie. Gruppen sex to jeszcze nie był, ale może to była gra wstępna, do dzisiaj nie wiem? Czekałem, kiedy mi wsadzą łapy w spodnie, a Chińczyk nic!
Chciałem się przebrać do snu, ale one dalej brały udział w przed stawieniu. W końcu otworzyłem plecak, aby wyjąć bawełnianą koszulkę i kalesony, to one razem ze mną, bez krępacji w nim grze bały! Ta starsza znalazła flaszeczkę żubrówki i na migi zaczęła mi pokazywać, że chce kupić. Wyjmowała juany, bo chyba nie po to, że się nimi pochwalić? Nie spełniłem jej oczekiwań i chwilowo dała mi spokój. Młody grał w swoje, a stary patrzył na mnie groźnie ze swojego legowiska, robiąc wredne miny. Leżeliśmy naprzeciw siebie.
Na wszelki wypadek przymrużyłem oczy i udawałem, że śpię.
Chinki zamiast spać, rozpoczęły biesiadę. Na pierwszy ogień poszły dwie torebki czegoś, co okazało się kurzymi łapkami. Jak się przyglądałem, co robią z pazurami, to mi sen przeszedł, ale apetytu nie nabrałem. Generalnie kości i pazury składali w jedną torbę, ale jak coś spadło na podłogę, to nikt tego nie podnosił. Uczta przeciągnęła się do następnego dnia.