Dla dowódcy, który nie przejawia ciągłej troski o wyszkolenie i wychowanie żołnierza, nie ma miejsca w szeregach armii.
/marszałek ZSRR Michaił Frunze/

 

Następnie zaczęliśmy fasowanie mundurów. Każdy dostał płaszcz, buty ze spinaczami i mundur polowy. Miało to wystarczyć na całą służbę. Sorty przydzielono nam nie na wymiar, tylko na sztukę. Pierwszy raz spotkałem się z taką filozofią, z takim wojskowym pomyślunkiem. Postawiono na stołach buty, rozłożono pasy, czapki, chlebaki, mundury polowe, płaszcze i całą resztę. Na początku wyglądało, że nikomu nic nie pasuje. Potem okazało się, że nie jest tak źle. Każdy brał jedną sztukę, martwił się, że nie „gra”, aż wreszcie stwierdzał, że wprawdzie rozmiar nie jest jak ulał, ale w zasadzie można uznać. Niektórym rekrutom pasowało wszystko, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wyglądało, że jest zgoła inaczej: rzeczy zdawały się być raz za duże, raz za małe. Na stu kilkudziesięciu chłopa tylko trzy osoby miały prawo narzekać: jeden ponad dwumetrowy dryblas i dwóch karłów (150 cm wzrostu, w hełmie). Tej trójce po dwóch tygodniach armia zafundowała garnitury i kamasze na miarę.

Dzień zajęć trwał od rana do 15.00. Gdy tylko nas ubrano, zaczęła się musztra. Słoma-siano, prawa ręka, prawa noga, w tył na lewo marsz, marsz w miejscu, w lewo, w prawo, w tył, na wprost, wystąp, wstąp, nastąp się, ocipieć, nie, ochujeć można… i tak dalej. Oficerowie prowadzący ćwiczenia nie byli wyrozumiali, za bardzo hałasowali, za dużo krzyczeli i bardzo się emocjonowali każdym błędem rekrutów. Studenci-żołnierze niezbyt się przejmowali wrzaskami i mylili się przy każdej okazji. Harmider był nie z tej ziemi. Tak było na początku pierwszego dnia, później szkolenie jakoś zaczęło „iść”. Nawet, mimo tego, że niektórzy nie wiedzieli, która ręka jest lewa, która prawa. Znaczy się wiedzieli, ale zachowywali się jakby nie wiedzieli. Prowadzący z kolei zachowywali się, jakby mieli do czynienia z bandą debili, a nie z najbardziej jak to możliwe wyselekcjonowanymi. Słynny profesor Wojciech Żakowski, matematyk, notabene wykładowca w Wojskowej Akademii Technicznej, najbardziej prestiżowej uczelni Ludowego Wojska Polskiego podczas wykładów mawiał wielokrotnie, gdy ktoś narzekał na zbyt szybki albo niezrozumiały wywód: „student elektroniki języka chińskiego powinien nauczyć się w pięć dni…”. Może inteligencja dowodzących udzielała się żołnierzom-studentom? Zrozumiałem to później, podczas praktyki w jednostkach, jak trudno doprowadzić do tego, żeby 30 chłopa szło w nogę, ustawiało się z wdziękiem i w tempie, w szereg w miarę prosty, a nie jak według naszego dowódcy porucznika Bąka: „stoicie prosto jakby byk szczał”. Dopiero później dowiedziałem się, że było to ulubione powiedzonko Marszałka Piłsudskiego, ale porucznik Bąk też nosił buławę w plecaku. Zajęcia musztry w jednostkach trwały dużo, dużo dłużej niż u nas w Studium Wojskowym. Niemniej uważam, że największy tępak sztukę poprawnego stania w szyku, meldowania się i resztę musztry opanuje najpóźniej w ciągu miesiąca. Pod warunkiem, że szkolenie będzie prowadzone racjonalnie, a szkolonemu będzie zależało. Nie wiem, dlaczego unitarka w garnizonach trwała 3 miechy, a służba wojskowa dwa albo trzy lata. Z tą musztrą to nam niezbyt wychodziło. Porucznik Bąk używał wszelkich swoich zdolności pedagogicznych i nadal było kiepsko. Poprawiło się trochę, gdy powiedział:
– Jak chcecie, to będziemy się bawić w kozę.
– To znaczy…? – ktoś zapytał.
– Ja was będę jebać, a wy będziecie beczeć…
Nie chcieliśmy! Deczko nas wtedy zdopingował, stawaliśmy na zbiórce szybciej i bardziej sprawnie. Nie miałem wówczas jeszcze odwagi powiedzieć mu, że koza meczy, a nie beczy, ty baranie, pieprzony ciulu!

Kiedy zostałem „Generałem” to już niczego się nie bałem. Serwowano, klasyczny dowcip ogólno-wojskowy. W tym celował porucznik Bąk, równy gość, swój chłop. Boki można było zrywać słuchając jego popisów. Do końca nie wiedziałem śmiać się czy płakać? Wyczulony jestem na taki subtelny humor. Koledzy nie byli tacy zdolni, komentując żałośnie kiwali głowami.

Gdy opanowaliśmy z grubsza elementy musztry, zasady meldowania i zachowania się w mundurze, zaczęto nas szkolić w innych dziedzinach wojskowości oraz pracować nad naszym kośćcem politycznym i wpajać nam zasady współżycia w wojskowym społeczeństwie socjalistycznym. Mieliśmy zajęcia z taktyki i polityki, higieny i podstaw medycyny czyli ABC sanitariusza na polu walki (oczywiście wszyscy się modlili, żeby to było na niby, taka zabawa; chociaż Czechosłowacja to nie była zabawa. Na szczęście Polacy to nie Czesi albo odwrotnie). Do dzisiaj posiadam wiedzę na temat rzeżączki, sposobu jej wyleczenia oraz innych „pożądanych” chorób typu świerzb, biegunka czy wilk. Wiem co to delbeta i jak to boli. Znam sposoby postępowania z topielcami, samobójcami i z chorymi na nerwy. Orientuję się co to „czepek Sokratesa”, kiedy skorzystać z szyny przy złamaniu czy z pasa wojskowego do zatamowania krwotoku, obojętnie tętniczego lub żylnego. Rany dzielimy na kłute, cięte i szarpane i w jaki sposób pomóc delikwentowi, który wszedł w ich posiadanie.

Szkolenie z łączności odbywało się na starych urządzeniach, pamiętających chyba pierwszą wojnę światową. Robiono to w sposób wyjątkowo nudny, bez polotu. To wtedy opanowałem spanie na podłodze w ostatnim rzędzie pod ławkami albo z otwartymi oczami, miejsce wtedy jest jakby obojętne. Posłowie Rzeczypospolitej mogliby się tego uczyć ode mnie! Proceder ten uprawiałem przez siedem lat. Zarzuciłem go w Dziwnowie. Wtedy nie byłem już słuchaczem – podwładnym tylko dowódcą i instruktorem. Starałem się tak prowadzić zajęcia, żeby żołnierze nie spali podczas szkolenia. Chociaż z rę44 ką na sercu powiem, że spali. Może trzeba by wprowadzić szkolenie przez sen albo hipnozę. Żołnierz śpi na zajęciach, bo nie wykorzystał czasu na odpoczynek regulaminowy. Ten okres jest między 22 wieczór, a 6 rano, ale często młodym żołnierzom nie jest on dany bo fala zabawiała się albo miała być nagła inspekcja, ale pisarz sztabowy był kumplem szefa kompanii i „nie zapowiadana” inspekcja automatycznie stawała się „zapowiadana”. Żołnierze musieli w „rejonach” pomalować krawężniki na biało. Bardzo tym podnosili obronność naszego kraju. Jeżeli był czas, to trzeba było jeszcze „pomalować trawę” na zielono, żeby poprawić z kolei estetykę ukochanej Ojczyzny. Wszystko to trzeba było kiedyś zrobić, a doba ma tylko 24 godziny. Ani więcej ani mniej. Słynne powiedzenie kaprali i szefów kompanii: „żołnierz śpi 15 minut po capstrzyku i 15 minut przed pobudką”.

Uczono nas w beznadziejny sposób, nasze nudy były większe, znaczy cięższe niż pudy. Nie próbowano nas niczym zainteresować. To się nazywa grzech zaniechania. Myślę, że wykładowcy chcieli odbębnić te lekcje. My też. My bardziej. Na tych chęciach się kończyło. Przykładowe tematy z tamtego okresu: „Pułk NATO w natarciu”, „Sposoby zabezpieczania się przed atakiem jądrowym” albo „Sposoby przeciwdziałania chorobom wenerycznym w pododdziałach Ludowego Wojska Polskiego”. Czasami były dodatkowe atrakcje. Lekcja czy wykład dostawał dodatkową klauzulę: „Tajne”. Tajne łamane przez poufne. To była mordęga, bo nie można było robić normalnych notatek, tylko na mocy specjalnej procedury, w tak zwanych tajnych zeszytach z których korzystaliśmy tylko na zajęciach, bo kiedy indziej nie było takiej możliwości. Zeszyty były ściśle ewidencjonowane i stacjonowały w tajnej bibliotece. Co najmniej jeden z oficerów każdego Studium Wojskowego w całym kraju miał za zadanie być kustoszem tajnej biblioteki. Najczęściej był to wyższy oficer. Po co? Tajemnica wojskowa? Chyba. Oficer specjalnie nie przemęczając się na tym eksponowanym i odpowiedzialnym stanowisku, bezstresowo, terminowo awansując, doczekiwał zasłużonej emerytury. Nie pamiętam, żeby ktoś korzystał z tajnych bibliotek, żeby ktoś czegoś się uczył poza wykładami, żeby na sprawy wojskowe poświęcał jakiś czas. Nawet gdyby chciał, nie mógłby. Do tajnej biblioteki nawet nadgorliwcy nie chodzili, bo najczęściej była zamknięta na tzw. „cztery spusty” więc nie było sensu jej odwiedzać. Tajne zeszyty przynosił dyżurny podoficer, przeliczał je przed i po wykładzie. Za zeszyty nieobecnych odpowiadał prowadzący oficer-wykładowca. Za zgubienie groziło więzienie lub karna kompania w Orzyszu. Tak nas straszono. Te zajęcia, które do niczego nie służyły, po latach okazały się stratą czasu setek młodych ludzi. Pamiętam tematy ściśle tajnych wykładów: „Skład osobowy i uzbrojenie dywizji NATO”, „Taktyka Dywizji Układu Warszawskiego (w domyśle dywizja polska) w hipotetycznym ataku na Danię”, czy temat pod tytułem: „Zabezpieczenie łączności na szczeblu pułku, a może dywizji?” Jako oficer rezerwy łączności wiem również, czym jest bęben z kablem i tyczka z rososzką i do czego służy 2 metrowy kij z gwoździem. Dzisiaj i wtedy też już był to zabytek rodem z Muzeum Techniki.

Kadra Studium zasługuje na kilka czy nawet trochę więcej stron tekstu. Generalnie były to „odrzuty”, nieudacznicy, oficerowie bez kwalifikacji, czekający na emeryturę frontowcy czy „podpadziochy”. Jeden z wykładowców „taktyki na polu walki” doczekiwał emerytury, ucząc przyszłych oficerów rezerwy. Podobno jako dowódca pułku czołgów podczas manewrów na poligonie w Żaganiu utopił dwie załogi: 8 chłopa. A może to nie było w Żaganiu tylko w Orzyszu i nie utopił tylko zgubił drużynę rowerzystów, też 8 chłopa. Ktoś mówił, że nie 8 rowerzystów zwiadowców tylko 8 rowerów. Podobno…

Major Turski trafił do Studium nie wiem skąd, za bardzo się tym nie pasjonowałem. Według munduru był lotnikiem, szerszy niż wyższy, na oko 130-150 kg żywej wagi, używał pasa oficerskiego robionego na zamówienie, pas brzucha nie trzymał, bo nie było takiej możliwości. Brzuch był nieregulaminowy, na drugie piętro major wchodził na trzy raty, dysząc lubieżnie. Major T. pamiętam, był wielkim służbistą. Wymagał wyraźnego i głośnego meldowania. Krótko i zwięźle należało się wypowiadać, niekoniecznie na temat. Energicznie salutować, prężnie się poruszać, jednym słowem lubił tak zwany pruski dryl i dyscyplinę, niekoniecznie świadomą. Po zajęciach wojsko ewakuowało się na korytarze i tam zalegało. Z trudnością można było się przecisnąć. Kolesie skupiali się w grupki, gadali, wygłupiali się. Zgodnie z regulaminem garnizonowym, pierwszy żołnierz, który zobaczy przełożonego, oficera lub podoficera powinien krzyknąć: „przejście”. Im grubiej i głośniej tym lepsza zabawa. Pamiętam zajście po zajęciach z majorem Turskim. Ktoś wrzasnął: „Dwa przejścia”! Najpierw był ryk śmiechu hołoty, potem ryk wściekłości grubasa. Tumult. Śledztwo. Wypytywania, kto sobie robi żarty z oficera, co z tego, że nie szczupłego, ale wybitnego patrioty i fachowca od rzemiosła wojennego. Winnego nie złapano, ale od tej pory zawsze była zabawa. Kiedy słyszano „dwa przejścia” to było wiadomo, że major przemieszczał się do pokoju oficerskiego lub do latryny, model miejski, świszcząc z wysiłku.

Lubiłem zajęcia z „Terenoznawstwa” i „pracy na mapach” Ćwiczenia prowadził stary frontowiec, pułkownik Orzeł, który przeszedł na emeryturę w trakcie naszego szkolenia. Ten oficer traktował nas jak drużynowy swoich zuchów, tych najmłodszych. Był ojcowski i wyrozumiały, przez palce patrzył na nasze zachowanie, nie zawsze poprawne. Pobłażliwie traktował głupie dowcipy jakie na okrągło robiliśmy. Długo i cierpliwie tłumaczył proste zagadnienia, które wszyscy doskonale znali z czasów harcerskich. Podchorążowie specjalnie zadawali mu ciągle takie same pytania, żeby „dębowy dziadek” mógł się wykazać. Pułkownik Orzeł niczym nie zrażony wielokrotnie tłumaczył i odpowiadał na zapytania, niezmiennie z zaangażowaniem i entuzjazmem. W tym czasie bractwo odpoczywało psychicznie i ładowało akumulatory przed wykładami majora „2 przejścia” Turskiego lub innego bezmyślnego gnębiciela ze Studium Wojskowego. Zajęcia z pułkownikiem Orłem zawsze wyglądały mniej więcej tak samo: 15 minut czytał swój konspekt z wyświechtanego, 16 kartkowego zeszyciku, który jakoby miał od 30 lat, jeszcze z czasów swojej półrocznej szkoły oficerskiej. Starszy oficer nigdy nie prowadził wykładu z głowy, zawsze przy pomocy tej papierowej ściągawki. Rysio Kleczyński miał takiego „pomysła” żeby mu te „uczone papiery” jakoś podpierdolić, czytaj podprowadzić, ale pułkownik pilnował zeszyciku jak źrenicy w oku i nie tylko miał go zawsze w zasięgu wzroku, ale nawet nie wypuszczał z rąk albo mapnika. Później poszedł do cywila, a my nie przekonaliśmy się jakby sobie radził bez niego. Niemniej „dębowy dziadek” pułkownik Orzeł w naszej pamięci pozostał, jako nieliczny, z tych sympatyczniejszych, z którymi mieliśmy do czynienia. Następne 15 minut dyktował co słuchacze SW powinni mieć w swoich konspektach. Do dzisiaj pamiętam kilka definicji podawanych przez niego: Teren trudny – teren na którym są nagromadzone góry i skały; Jezioro – zbiornik o 100 procentowej wilgotności; Kałuża – niezidentyfikowany akwen wodny i dziesiątki tego typu rewelacji. Nie muszę dodawać, że tylko nadgorliwcy i lizusy, a tacy występują w każdym pododdziale, coś tam notowali. Reszta cierpliwie czekała na dzwonek i przerwę. Ostatni kwadrans był poświęcony na dyskusję dotyczącą wykładu i pytań które zawsze dotyczyły terenoznawstwa, ale często nie miały nic wspólnego z omawianym pół godziny wcześniej problemem. Pułkownik Orzeł często mawiał:
– Maskowanie i pozoracja podstawą żołnierskiego wyszkolenia; i nie bardzo rozumiał dlaczego to stwierdzenie wprawiało nas w doskonały nastrój.
Inna gadka:
– Na okres ćwiczeń zakładamy, że sprzęt się nie psuje, a Rysio Kleczyński zawsze dodawał:
– Jest ładna pogoda i mróz wstęp wzbroniony!
Wojskowy topograf nie zrażony taką uwagą prowadził wykład dalej, to znaczy czytał konspekt, a my robiliśmy swoje, nie koniecznie biorąc czynny udział w zajęciach. Często mieliśmy ćwiczenia jako hipotetyczny batalion, któremu zakładaliśmy hipotetycznie, że w trakcie działań nic się nie zepsuje (w Jeleniej Górze podczas poligonu było niesprawne ponad 50% sprzętu, z różnych powodów, porucznik Andrzej J. mógłby coś na ten temat powiedzieć gdyby zechciał…; w Zegrzu i Dziwnowie było lepiej, ale zawsze coś szwankowało! – wtręt „Generała”). Pracowaliśmy na mapach sztabowych, ściśle tajnych, dawno nieaktualnych. Zajęcia zaczynały się komunikatem:
– Podchorąża albo podchorążowie, zamiennie. Proszę zorientować mapy, zwracając szczególną uwagę na jej struny. Początkowo myśleliśmy, że się przejęzyczył, ale za trzecim czy czwartym razem po takim poleceniu któryś nieśmiało powiedział:
– Panie pułkowniku, mówi się strony, a nie struny. Na to wykładowca, wcale nie zrażony, że ktoś kwestionuje jego kwalifikacje…
– Chwileczkę, zajrzę do konspektu. Rzeczywiście. Macie rację podchorąży, mówi się oczywiście strony, a nie struny. Miałem niewyraźnie zapisane w swoich notatkach. Struny to w skrzypce. Huraganowy śmiech nie popsuł mu wcale humoru. Lubiłem „dziadka dębowego”.

Pułkownik Orzeł w niczym nie przypominał studyjnych wodzów: porucznika Bąka czy majora Turskiego. To jego właśnie absolwenci Politechniki Warszawskiej wspominali i wspominają miło i ciepło. Nic nowego się nie nauczyliśmy, z innych przedmiotów też nie, ale te zajęcia były łatwe i przyjemne, bez drylu i bufonady. Można było spać, dyskretnie rozmawiać byle nie hałasować, można było czytać albo uzupełniać wiedzę inżynierską. Nie zdarzyło się aby kogoś w trakcie zajęć z terenoznawstwa spotkało jakieś nieszczęście, przykrość czy ktoś czegoś nie zaliczył.

Wśród plejady wykładowców i instruktorów Studium Wojskowego Politechniki Warszawskiej wyróżniał się jeszcze pułkownik z Dęblina, lotnik, stosunkowo młody jak na tak wysoki stopień oficerski. Do nas został podobno zesłany na banicję. O jego historii krążyły legendy. W 1970 roku ów oficer był jakoby dowódcą szkolnej eskadry Dęblińskich Orląt. Tego lata podchorążowie zaliczali praktyki dowódczo-bojowe w pułku lotniczym w Trzebiatowie, na szkolnych samolotach Iskra. Chłopaki odbywali na tych maszynach loty patrolowo-bojowe pilnując północnej granicy. Na koniec szkolenia mieli przeprowadzić symulację bitwy powietrznej nad wodami Bałtyku. Młody narybek lotniczy wykazał się kompletną wiedzą wojskową (przynajmniej w teorii) i nieco gorszym morale. Po ćwiczeniach, zamiast powrócić do bazy, jeden lub dwa klucze poleciały na „wycieczkę turystyczną” do Szwecji. Należało znaleźć winnego tej niesubordyna49 cji i go ukarać. Finał całej afery był taki, że pułkownik musiał się przekwalifikować. W efekcie został specjalistą od taktyki rodzajów wojsk i zamiast szkolić przyszłych lotników musiał się męczyć z inżynierami, kandydatami na oficerów LWP. To była kara za to, że nie potrafił wychować pilotów w miłości do socjalistycznej Ojczyzny i dopuścił do tego, że podwładni (nieistotne w jakiej liczbie) postanowili spędzić resztę życia w gorszym systemie! Oczywiście jak było naprawdę nikt do końca nie wiedział, nie śmieliśmy go spytać wprost, ale historia żyła już własnym życiem. Co roku „pisarz wojskowy” słyszał inną liczbę młodych pilotów, którzy wybrali „wolność”. Każdy opowiadacz dodawał co najmniej klucz. W ‚74 ktoś z wypiekami na twarzy twierdził, że wszyscy uczestnicy tamtej bitwy znaleźli się w Szwecji, oprócz pułkownika oczywiście.

Pułkownik był konkretnym facetem, nie użalał się nad sobą, nad swoim losem. Nie gnębił nas ucząc taktyki rodzajów wojsk. Specjalnie się nie wysilał i lubił jak zamiast kwiatka przed egzaminem czy kolokwium (łeh, łeh, łeh) przynosiliśmy mu Czystą. Przy jej pomocy można było otrzymać lepszą notę, niekoniecznie wykazując się przy okazji wiedzą wojskową. Lubiłem go, nie był upierdliwy, nie był wymagający i cierpliwie czekał u nas na Koszykowej na zasłużoną emeryturę, wojskową z resztą!

Porucznik Bąk był etatowym oficerem Studium Wojskowego, ale tyle mu „pisarz wojskowy” poświęcił uwagi wcześniej i jeszcze poświęci, że mu tym razem daruje.

Objaśnienia:

Czechosłowacja – Praska Wiosna ’68. „Pomoc” bratnich armii (w tym polskiej) w udaremnieniu przejęcia władzy przez patriotów czeskich. Słynne hasło z marca ‚68: „Polska czeka na swojego Dubczeka”. Dubczek Aleksander – pierwszy sekretarz KC Komunistycznej Partii Czech w tym okresie. Po 1968 roku, po inwazji bardzo szybko odsunięty od wszelkich funkcji partyjnych i rządowych.

Fala – zjawisko tworzenia się nieformalnej hierarchii i subkultury w środowisku mężczyzn odbywających zasadniczą służbę wojskową; Więcej w Leksykonie, strona 272.

Inspekcja – przegląd mający na celu kontrolę pododdziału.

Klucz – najmniejszy taktyczny i ogniowy pododdział lotniczy; 3-4 samoloty.

Mapnik – futerał na mapy sztabowe; tu: torebeczka na cienki 16 kartkowy

Podpodziocha – zostaje nim opierdalacz jak nie umie ściemniać.

Przejście – wojskowa uprzejmość, dwa przejścia – uprzejmość do kwadratu.

LWP – Ludowe Wojsko Polskie.

Terenoznawstwo – dział topografii wojskowej. Uczy rozwiązywania za pomocą map zadań bojowych, organizacji i metodyki topograficznego szkolenia wojsk.

Taktyka rodzajów wojsk – dziedzina sztuki wojennej badająca prawidłowości rządzące walką określonego rodzaju wojsk. Zajmuje się opracowaniem zasad organizowania i prowadzenia walki przez typowe pododdziały, oddziały i związki danego rodzaju wojsk w różnych warunkach sytuacji bojowej.