Szli po rozgrzanym betonie do sali odpraw. Z nieba lał się żar. Od czasu do czasu dmuchał ostry zimny wiatr i znowu gorąc.
––Oryginalny klimat, jeszcze nie wiem czy mi się podoba? – pomyślał Józio.
Pierwszy sukces odnieśli panowie przy okienkach wymiany euro na marokańskie dirhamy. Józio bezmyślnie stanął do okienka które obsługiwała kobieta, a Marek, ten nowy znajomy z Warszawy, ustawił się do okienka mężczyzny. Kiedy „chłopaki” powrócili do swoich żoneczek, Basia ucałowała Mareczka a Zula spojrzała na Józia jakby był trędowaty.
–– Chichotałeś tam jak sztubak, trzeba było jeszcze poprosić o autograf albo o numer telefonu.
Józio nie zareagował, bo Markowie stali obok.
Skierowali się do wyjścia. Po drodze mijali kierowców z tabliczkami nazw hoteli albo z konkretnymi nazwiskami. Ponieważ na nich nikt nie czekał Marek zadysponował: –– Ja zostanę z dziewczynami w cieniu, a ty coś zorganizuj!
Józio przepchał się przez tłum tragarzy, po drugiej stronie ulicy zobaczył rząd czyściutkich busików.
––No zaraz sobie pogadam po francusku, tyle lat nauki wreszcie się na coś przyda.
Zagadnął pierwszego z brzegu szofera.

–– Z nami pan nie pojedzie, chyba, że ma pan rezerwację. Musi się pan dogadać z taksówkarzami.
Tam stoją, bo nie wolno im podjeżdżać pod samo lotnisko. Tamte żółtawe mercedesy, grand taxi. Będą chcieli trzysta-pięćset dirhamów.
–– A jaka jest ich ostatnia cena?
––O niższej niż dwieście dwadzieścia dirhamów nie słyszałem.
Józio poczłapał we wskazanym kierunku i zaraz został otoczony tłumem wrzaskliwych, gestykulujących głośno kierowców. Poleciały ceny z górnej półki. Po trzydziestu minutach burzliwych negocjacji, gdy wyglądało na to, że Józio pójdzie do hotelu na piechotę jakiś taksówkarski żółtodziób zgodził się wykonać usługę transportową za dwieście dirhamów.
Sukces numer dwa – pomyślał Józio i w tym momencie usłyszał od nadciągającej ekipy: –– Co tak długo?!
A Marek łamaną angielszczyzną zapytał:
––My iść Agadir?
Wtedy samozwańczy szef postoju, który nie chciał ustąpić chwilę wcześniej, zareagował: –– Jesteście państwo razem? To ja państwa zawiozę za dwieście dwadzieścia dirhamów.
Józio już nic nie gadał tylko przytomnie dodał, że bagaż w cenie.
––No widzisz, tak się sprawy załatwia – z satysfakcją powiedział Marek.
Basia z uwielbieniem spojrzała na swego kontuzjowanego mężczyznę, a Zula tylko złośliwie przycięła:

–– Coś ten twój francuski słabiutki.
Wtedy Józio zrozumiał że żoneczka ma coś przeciwko jego kontaktom z tubylcami.
I rozmyślał:
Przecież kiedy przyjeżdża się indywidualnie do egzotycznego kraju, oddalonego
o ponad cztery tysiące kilometrów, to musisz pytać! Na obcej ziemi wszystko jest inne i nie możesz liczyć, że rezydent biura poprowadzi cię za rączkę. W dodatku do miejscowych zwyczajów należy ostre targowanie. To miała być wycieczka ich życia, a jest tylko krytyka, pretensje i fochy Zuli.
Najbardziej zabolało Józia, że tak ofiarnie się targował, a teraz wybulą za kurs dodatkowe dziesięć dirhamów, bo jeszcze w samolocie ustalił z Basią, że każdy wydatek będą dzielili po połowie.
Droga, którą jechali, była szeroka i wysadzana palmami. Mężczyźni milczeli, a dziewczyny trajkotały. Szczególnie pokazywały sobie zakwefione kobiety i nieliczne wielbłądy.
Z fasonem zajechali pod hotel. Nim taksówkarz wyładował bagaże już co najmniej
trzy osoby oferowały im swoją pomoc i usługi. Rosły boy hotelowy, naganiacz z biura podróży i ktoś tam jeszcze.
Na recepcji najpierw załatwiono Marków, a potem okazało się, że Józio nieprecyzyjnie zabukował pokój i Zulowie przez pierwszą noc zostają na lodzie. Recepcjonista
twardo domagał się sześćdziesięciu euro, o żadnym przesunięciu terminów nie mogło być mowy.

Józio nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że na miejscu jest dwa razy drożej niż przez internet. Z bólem serca zapłacił i przestał tryskać optymizmem.
Apartament zrobił na małżonkach duże wrażenie. Obszerna sypialnia z widokiem na atlantycką plażę oraz przysługujący im, i tylko im, taras. Józio sprawdził z niekłamaną satysfakcją strzałkę ugięcia komfortowego materaca. Położył się jak stał i natychmiast zasnął.
–– Była Basia, zaprosiła nas na integracyjny wieczorek. Ogól się…
––Nie wystarczy ruski prysznic?
Józio użył dezodorantu.
–– Teraz pachnę jak agent Tomek.
W pokoju znajomych zorientowali się, że coś się wydarzyło. Basia miała niewyraźną minę, a Marko nie krył, że jest wkurzony, Powiedział, że dał boyowi jednego dirhama za pomoc. Wściekły posługacz zasugerował, żeby Mareczek raczej przekazał ten napiwek jednemu z licznych żebraków na pobliskim placu de L’Esperance to mu Allach wynagrodzi. On, fachowiec, natargał się bagaży i jeszcze zaprowadził gościa na miejsce.
–– Tak trzasnął drzwiami, że aż szklanki do mycia zębów pospadały – relacjonowała Basia z wypiekami na policzkach.
–– Ale, Józiu, o co mu chodziło? – pytał rozżalony Marko.
–– Jak nie wiesz, o co, to jak zawsze, o kasę. Dałeś mu trzydzieści pięć groszy w polskiej walucie… Łeh, łeh, łeh.

Józio zaśmiewał się z komicznego napiwku cwaniaka-warszawiaka. Humor poprawił mu się radykalnie!
Basia podała kabanosy, wojskowe suchary i herbatę, a Zula żubrówkę, którą Józio zakupił w sklepie wolnocłowym na lotnisku w Berlinie. Pierwszy toast wzniósł gospodarz: –– Za naszą przyjaźń i udany urlop.
Trzy gardła sprawnie przełknęły dawkę alkoholu.
–– A dlaczego ty, Józek, nie pijesz?
–– Bo przeszedłem na islam.
––Mój małżonek jest uczulony na etyl, ale będzie więcej dla nas – tłumaczyła Zula.
Markowie z niedowierzaniem kręcili głowami.
––Nie ma co go żałować, przecież on się zachowuje, jakby ciągle był na cyku.
Nim w butelce ukazało się dno, towarzystwo wiedziało, że Marek ma swój mały biznesik tak jak Józio. Basia przy mężu, a Zula lekarka, która postanowiła zostać profesjonalną malarką. Ustalili, że spotkają się po śniadaniu przed głównym wejściem do hotelu. Marek miał odebrać zabukowany samochód, liczyli, że wstępnie zwiedzą Agadir.
Jednak panie miały inne plany. Chciały koniecznie na plażę. Poszli na spacer promenadą wzdłuż oceanu, choć Józio optował, żeby zacząć od Biura de Tourism.
Plaża okazała się bardzo ładna. Od razu można było stwierdzić, kto jest cudzoziemcem, a kto nie. Miejscowi mieli dużo dzieci i ich kobiety nie używały kostiumów kąpielowych. Miały sukienki do kostek i zakryte ramiona. Każda zawiązywała jednokolorową chustkę na głowę w ten sposób, aby nie wyłaził najmniejszy kosmyk. Dziatwa dokazywała jak dzieciaki na każdej plaży, a ich mamuśki albo siedziały na kocach, albo dostojnie maszerowały brzegiem oceanu w otoczeniu rodziny.

A z nieba lał się żar.
–– Jutro od samego rana się opalamy, Józiu!
Józek nie zdążył zająć stanowiska w tej kwestii, gdy wzdłuż plaży zawiał bardzo silny wiatr. Sam wiatr był do przeżycia, ale niósł w sobie koszmarne ilości piachu. Wszyscy dyskretnie wypluwali ziarenka kwarcu, kobitki wyjmowały go z bielizny. Najbardziej poszkodowany był Marek, który zapomniał zabrać okulary przeciwsłoneczne.
––Nie histeryzuj – powiedziała najlepsza z żon i sprawnie wywinęła powiekę, oczyszczając oko z ciał obcych.
Nim doszli do miasta, jeszcze dwa razy mieli styczność z latającym piaskiem.
Wszystkimi zmysłami chłonęli tę afrykańska egzotykę, ciekawiła ich wielka i mała architektura. Józio zwrócił towarzystwu uwagę, że bardzo często wejście do domów jest w kształcie dziurki od klucza. Czy to ma czemuś służyć?
Po drodze często się zatrzymywali przy pomnikach, rzeźbach czy niespotykanych
w ich rodzinnym klimacie tworach przyrody. Chłonęli lokalny gwar i na razie unikali większych skupisk ludzkich. Grzecznie wysłuchiwali co chwila jakichś bezsensownych propozycji handlowych. Tak nie spiesząc się, bez problemów, dotarli do okazałego budynku, który, sądząc po wyglądzie, służył miastu od niedawna. Tak samo turystom z całego świata.
–– Poproszę mapy, foldery i rady dotyczące Agadiru i okolic – po francusku, ale z błędami zwrócił się Józio do wyspecjalizowanego personelu. Za chwilę do reklamowej torby ładował kilogramy informacji i chociaż z grubsza orientował się, co chce zobaczyć, to w sumie wyszło tak, jak chciała Zula.
–– Tyle czasu tam będziemy, że na miejscu wszystkiego się dowiemy…
I tak było. Józio dowiedział się tu o największym targu wielbłądów na świecie w Guelmim, raju ptaków w rezerwacie Massa i o tym to co trzeba zobaczyć na miejscu: Valle de Oiseaux, El Wad-Suk, o porcie i cytadeli zbudowanej przez Portugalczyków.
Zgodnie z planem panowie, korzystając z otrzymanych map, szukali wypożyczalni z zabukowanym samochodem. Panie wlokły się z tyłu, zatrzymując się przed każdym sklepem z ciuchami. Ich partnerów to wkurzało, ale co mieli robić?
W pewnej chwili Józia zaczepił ogorzały, prawie spalony na czarno osobnik, prawdopodobnie Europejczyk.
–– Czy nie wie pan gdzie jest turist information?
––Niedaleko stąd, prosto i w prawo.
–– Przepraszam pana bardzo, ale mnie strasznie to intryguje, gdzie pan się tak opalił?
––Ostatnie pięćdziesiąt dni spędziłem w Afryce. Z Paryża poleciałem do Bamako.
Tutaj wsiadłem do autobusu jadącego do Mopt. Następnie przesiadłem się na barkę, gdzie spałem i jadłem. Po trzech dniach żeglowania Nigrem znalazłem się w Timbuktu.
Stąd karawanami przez Mauretanię i Saharę Zachodnią dotarłem z handlarzami wielbłądów – Tuaregami – do Guelmim. Jeszcze wczoraj tam byłem, a dzisiaj autobusem przyjechałem do Agadiru.
–– Jestem pod wrażeniem…

Zniecierpliwione towarzystwo dawało znaki, Józek nie chciał, ale musiał zakończyć fascynującą rozmowę. Nie zdążył wypytać o największy targ wielbłądów w tej części świata.
W końcu znaleźli warsztat, gdzie czekał na Marka samochód. Po załatwieniu formalności, Józio chytrze namówił Basię na zwiedzenie miejscowego suku.
Z nonszalancją usiadł na przednim siedzeniu i chwacko doprowadził Marka do celu.
W końcu nie na darmo wszedł w posiadanie map i przewodników zachodniego Maroka.
Bez trudu znalazł miejsce do zaparkowania przed jedną z ogromnych bram El Wad-Suk Agadir.
Weszli. Ogarnął ich przyjazny cień i mrowie ludzi. Włócząc się od stoiska do stoiska, podziwiali prawdziwe arcydzieła sztuki rzemieślniczej. Sprzedawcy okrzykami
wabili klientów. Pokazywali piękne, tradycyjne arabskie lampy albo ozdobione kolorowymi paciorkami wyroby galanterii skórzanej. Były tam kilimy i dywany oraz wiele,
wiele innych rzeczy, które nie wiadomo do czego służyły. Owoce i owoce suszone. Zioła i przyprawy. Świeże i kiszone warzywa.
Panie najpierw zainteresowały się alejką kosmetyków i wyrobów z oleju arganowego.
Sprzedawcy widząc „owce idące na rzeź”, podtykali pachnidełka, przekrzykując się nawzajem i pociągając Basię i Zulę za sukienki. Spłoszone takim nachalstwem, umknęły do stoisk gdzie, sprzedawano przepiękne szale i chusty z pashhminy, tkaniny zrobionej z sierści kóz, które żyją w górach na wysokości czterech tysięcy metrów nad poziomem morza. Przymierzały i przymierzały, zaczęły wyciągać portmonetki. I tu Józek, w dobrze pojętym swoim interesie, włączył się do akcji.

–– A więc paniom podobają się te wełniane szale? – zapytał najważniejszy sprzedawca.
––No cóż, to zależy, ile kosztują? Jak weźmiemy dwa, to chyba będzie taniej? – nonszalancko zaczął Józio
––Wobec tego zacznę już pakować. Poważnym klientom z przyjemnością udzielam
zniżki. Takie szale zazwyczaj sprzedaje po trzysta dirhamów, ale pan kupi za dwieście dirhamów.
–– Zakończmy tę rozmowę – dam panu sto czterdzieści dirhamów za dwa – zaproponował Józio.
–– Pan chce mi zapłacić mniej niż ja sam za nie dałem, przysięgam. Nie mogę ich sprzedać za tę cenę. Musiałbym wieczorem iść na żebry, żeby mieć za co nakarmić moją liczną rodzinę.
Drugi sprzedawca, nie zrażony, spokojnie kończył pakować wybrane szale.
––Niech mnie pan posłucha. Idziemy na kolację do przyjaciół i żona chciała iść w takim szalu, ale pan jest tak drogi, że muszę poszukać na innym stoisku. Czy sprzeda mi pan te szale za sto sześćdziesiąt dirchamów?
–– Piękną ma pan żonę i czy nie warto spełnić jej zachcianek? Sto osiemdziesiąt dirhamów za jeden szal, to moja ostatnia cena.
–– Idziemy, dziewczynki… – Twarz Józia świadczyła o kategorycznej rezygnacji z kupna.
W tym momencie, sprzedawcy przyblokowali cudzoziemców, nie pozwalając im odejść.
––Niech pan nie odchodzi. Proszę nie odchodzić! Skoro pana przepięknej żonie tak się podobają te szale… proszę je zabrać. Zapłaci mi pan tyle, ile uzna pan za uczciwą cenę.

Józio z poważną miną wyjął sto osiemdziesiąt dirhamów i wręczył je handlarzowi.
Ten z uśmiechem podał zapakowane przez pomocnika dwa szale.
–– Józiu, byłeś niesamowity, powinieneś szkolić polskich handlowców. Arab frajerom sprzedaje po trzysta za sztukę, a od ciebie zadowolił się dziewięćdziesięcioma dirhamami.
Szacun! – podsumowała żona Marka.
Postanowili dokupić jeszcze kiszone warzywa, a także pomarańcze i figi „prosto z drzewa”. Do tego prawdziwe francuskie bagietki i marokańskie placki pieczone na ruszcie. Polskie kabanosy dalej stanowiły podstawowe menu Polaków. Józio nabył jeszcze na popitkę, miejscowy napój w plastikowym bukłaczku. Przypuszczał, że to może być moszcz albo jakieś młode wino. Trunek bardzo wszystkich zasmakował, jednak jego działanie okazało się zdradliwe. Pierwszy zauważył to Marek.
–– Co tak Basieńko idziesz zygzakiem?! Czyżby ziemia się zakołysała?
–– Lepiej nie wywołuj wilka z lasu! Już tu kiedyś w trzęsieniu ziemi zginęło kilkanaście tysięcy mieszkańców. Odbudowywali potem… – perorowała Basia, a oczy Zuli
robiły się coraz większe. Józio przestraszył się, że jeszcze jego żonka może zarządzić ewakuację. I postanowił natychmiast przestawić dyskusję na inne tory.
–– Słuchajcie, spotkałem parę Niemców, którzy lecieli naszym samolotem, i powiedzieli, że wracają z targu rybnego usytuowanego koło latarni morskiej.
–– A czy ty wiesz, Józiu, że Agadir to największy na świecie port połowu i przeładunku sardynek.

–– Tak, wiem, bo powiedzieli mi to Niemcy i przy okazji chwalili się, że na targowisku okazyjnie kupili jakieś ogromne raki, ale nie drążyłem tematu, bo nie lubię skorupiaków.
––Możemy jutro albo pojutrze tam pojechać, jeśli masz taką fantazję – zaproponował Marek.
–– Józiu, to ty znasz niemiecki? – zdziwiła się Basia.
–– Tak, moja mamusia przykładała dużą wagę do nauki języków.
––No i przydał się, dobrze że na wakacjach a nie na wojnie – stwierdziła Zula.
–– Aha, zapomniałem wam powiedzieć, że Niemcy odradzają wycieczkę na wzgórze do starej twierdzy portugalskiej, że szkoda czasu i energii. A w ogóle ta frau uznała, że w Agadirze nie ma niczego do zwiedzania.
Żony ani myślały budzić się o świcie i wąchać „śmierdzące ryby’’.
W związku z tym chłopaki sami zaliczyli targ następnego dnia rano. Wstali o świcie.
Przy wschodzącym słońcu oglądali setki albo tysiące ryb różnych gatunków, najwięcej sardynek. Obserwowali swoisty teatr targowania. Zatrzymali się przy stoisku z bonitos, to takie podobne do makreli atlantyckie ryby, oraz morskimi okoniami i leszczami też morskimi.
–– Chętnie bym wynajął łódkę i spróbował złapać rekina na wędkę – zagadnął właściciela tego interesu Marek, kalecząc przy tym język angielski.
––Nie słyszałem, żeby u nas tak łowiono ten gatunek ryby. Aż się muszę spytać brata, bo on niedaleko stąd w Maspalomas na Atlantyku, jest starszym przynętowym.
Ich firma organizuje połowy dla zagraniczniaków. Ostatnio na jego łodzi jakiś Francuz

złapał trzystukilogramowego tuńczyka, ale o rekinach nie słyszałem – zastanawiał się sprzedawca.
Handel rybny kończył się o dziewiątej, jednak chłopaki już przed siódmą mijali hotelową recepcję, bo nie wytrzymali koktajlu rybnych zapachów.
Niedaleko wejścia natknęli się na tego marokańskiego bagażowego, który na widok Marka robił niegrzeczne grymasy i dyskretnie pokazywał swoim kolegom jakieś obsceniczne gesty. Już byli prawie na schodach, kiedy boy zawolał:
–– Panie Józio, panie Józio! Przepraszam pana uprzejmie! Może szanowny pan byłby zainteresowany masażem relaksacyjnym z użyciem oleju arganowego?
Wszystko, co wiązało się z drzewem arganowym, interesowało Józia. W końcu toto zadecydowało, że żoneczka w ogóle się zdecydowała na tę wycieczkę.
–– A ile to kosztuje?
Józiowym zwyczajem nie zapytał go, dlaczego tak drogo?!
––Normalnie czterysta dirhamów za pierwszą godzinę, a za następną trzysta.
Ja też bym tak zaczynał negocjacje cenowe – pomyślał z uznaniem i utargował pierwszą godzinę zabiegu za trzysta, a następną za dwieście. Nie poprzestał się na tym: –– A jakby pierwsza godzina za dwieście, ale dla dwóch kobiet jednocześnie?
Józio, myśląc o Zuli uznał, że stówa to wystarczająca kwota na taką fanaberię. Drugą stówę niech wysupła Marek.
––Muszę zapytać szefa i dam znać – obiecał recepcjonista – ale powinien się zgodzić.

Po śniadaniu polska wycieczka wyruszyła do Valle des Oiseaux. Dolina Ptaków została zaakceptowana przez wszystkich, bo to blisko hotelu i można obejrzeć egzotyczne zwierzęta, posiedzieć w parku i nawdychać się lokalnych zapachów.
Niecały kwadrans spacerkiem zajęło im dojście na miejsce. Wzdłuż centralnej alei usytuowano dużo wolier dla ptaków i zagród dla innych zwierząt. Były tam liczne place zabaw dla dzieci i mnóstwo ławek zaanektowanych przez turystów i miejscowe matki ze swoim potomstwem. Panowała rozleniwiająca atmosfera. Wszędzie łaziły ptaki spragnione poczęstunku. Po raz pierwszy w życiu Józio zobaczył flamingi, które bez obawy łaziły między ludźmi.
Poza parkiem był upał. Tutaj przyroda stwarzała głęboki cień, a wakacyjna atmosfera zachęcała do odpoczynku. Nawadniane trawniki, bogata roślinność i automatyczne fontanny z gumowych węży dawały miły, nasycony parą wodną, mikroklimat. Polacy zrobili sobie sjestę, czekali, aż ten niesamowity gorąc trochę zelży.
W hotelu czekała wiadomość, że masaż załatwiony.
Nazajutrz skoro świt, około południa, Józio wraz z towarzyszącymi mu kobietami wgramolił się do podstawionej pod wejście hotelowe obdrapanej dacii i pojechali dla zdrowotności, i z ciekawości, na zabieg.
Firma znajdowała się na przedmieściach Agadiru w starej, odremontowanej kamieniczce.
Wchodziło się do niej, jak przez wielką dziurkę od klucza. W obszernym holu klientów witał właściciel, stary Marokańczyk w wieku Józia.

Zula z Basią zostały sprawnie zabrane do „obróbki” do oddzielnego pomieszczenia na półpiętrze.
Józia zaproszono na kanapę i poczęstowano miętowym ulepkiem.
Ze zdziwieniem stwierdził, że masażystkami są Azjatki.
–– Zatrudniam Tajki, bo nie robią problemów, biorąc każdego, bez względu na płeć.
Nasza religia zabrania porządnej kobiecie masować mężczyznę innego niż jej małżonek.
Potem rozmowy zeszły na temat ramadanu. Józio dopytywał się, jak Marokańczycy znoszą przez miesiąc całe dnie bez jedzenia. Gospodarz uśmiechnął się.
––Nie tylko bez jedzenia i picia, ale też bez palenia i bez przyjemności cielesnych Jest to dość trudne, dlatego przestrzegania wszystkich zakazów oczekuje się tylko od osób dobrego zdrowia. Z postu zwolnieni są też podróżni oraz osoby pracujące ciężko fizycznie.
–– Ja też mogę nie jeść całymi dniami pod warunkiem, że lodówka jest dostępna w nocy i oczywiście pełna – skomentował Józio.
––Gdyby został pan zaproszony do wspólnego świętowania z jakąś arabską rodziną, to poznałby pan wiele interesujących obyczajów i może by pan zrozumiał naszą wiarę.
Tak niespiesznie rozmawiali, popijali przecukrzoną herbatkę z miętą i czas oczekiwania na koniec masażu szybko minął.
–– Józiu, ale ci jesteśmy wdzięczne za te atrakcje! Czujemy się cudownie, naładowane jakąś dziwną energią – dziękowały kobitki jedna przez drugą.
Później Markowie popruli w kierunku Marrakeszu, a Zulowie poczłapali do pokoju.

–– Panie Józio, dobrze że pana widzę – zawołał z recepcji boy – starszy brat mojej szwagierki już cztery razy wydzwaniał w sprawie wypożyczenia panu samochodu. Ma dla pana świetną ofertę, pod warunkiem, że pan weźmie auto na dziesięć dni.
––Dzięki za pomoc. Skontaktuję się z nim wieczorem.
–– Józiu, nie mamy już żadnych planów, zjedzmy coś na szybko i może pójdziemy nad ocean? Może dzisiaj nie będzie tak wiało, ja sobie poleżę, a ty popływasz tym swoim pieskokraulem.
Poszli wzdłuż plaży, cały czas wiatr walił ich piachem po plecach, nie odwracali się, brodzili po kostki w wodzie i tak przeszli prawie dziesięć kilometrów. Jedynym przerywnikiem było spotkanie z wielbłądem i jego właścicielem.
Józio skorzystał z „promocji” za symbolicznego dirhama i przekonał się, że wielbłąd to nie koń. Na pożegnanie zrobili sobie tradycyjne foto z egzotycznym zwierzakiem i jego panem, po czym kontynuowali spacer, jednak nie uszli daleko. Zatrzymał ich żołnierz wartujący w budce między wydmami. Był bardzo sympatyczny, ale stanowczy. Kazał zmienić kierunek marszu, bo zaraz zaczynały się tereny rezydencji króla Muhammada VI.
Nie pozwolił zrobić zdjęcia nawet swojego domku,
Postanowili skręcić w bok, w stronę przedmieścia Agadiru, bo Zula już ledwo
powłóczyła nogami.
Kiedy tylko znaleźli się w plątaninie uliczek, od razu stracili orientację. Ich bezpłatna mapa nie uwzględniała takiej sytuacji. Byli zmęczeni, zapadał zmrok. Zula przysunęła się do małżonka i wyszeptała:

–– Trochę się boję!
Właśnie nieopodal nich przejeżdżała dorożka. Józio wykazał się refleksem. Zatrzymał marokańską sałatę i przez całą drogę do hotelu udawał wesołego i zadowolonego turystę.
Tego samego wieczoru Józio zdecydował się zapłacić sto dwadzieścia euro, oraz pięćdziesiąt euro kaucji starszemu bratu szwagierki Mustafy, by zostać posiadaczem fiata linea w kolorze białym na okres dwóch tygodni. Zdziwiło go, że tutaj wypożyczają auto z prawie pustym bakiem.
–– Co kraj, to obyczaj – podsumował.