(Przypadkowy, acz bardzo niefortunny dowcip z licznymi reperkusjami).
Muszę zacząć od informacji o miejscu akcji: Palmiry – wieś w województwie mazowieckim na końcu puszczy kampinoskiej. Miejsce masowych mordów dokonywanych przez gestapo od grudnia 39 roku do lipca 41 roku. W potajemnych egzekucjach rozstrzeliwano tu więźniów przywożonych z Pawiaka i z innych katowni warszawskich. Największa egzekucja miała miejsce 20-21 czerwca 1940 roku, w czasie realizacji tak zwanej akcji A-B, której celem była likwidacja inteligencji polskiej.
Od 1948 roku, zawsze w drugą niedzielę czerwca, w Palmirach odbywał się apel poległych i tradycyjnie jeden pododdział Studium Wojskowego Politechniki Warszawskiej występował jako kompania honorowa. W 1971 roku wypadło na nas. Na dowódcę wyznaczono porucznika Bąka, mimo że w tym czasie formalnie nim nie był, z jakichś powodów zastępował wtedy kapitana Ptasińskiego.
Wojskowe samochody zawiozły nas do Kampinosu. Pogoda była przepiękna, zero chmur, błękitne niebo i żar lejący się z góry. Przybyliśmy o kilka godzin za wcześnie. Nieliczni goście i uczestnicy dopiero zaczynali się pojawiać. Przyjechały jakieś ciężarówki z zaopatrzeniem oraz z napojami, jakieś wycieczki, może kombatanci. Ciągle ktoś dojeżdżał albo dochodził…
Na początek wódz zrobił nam rozgrzewkę i sprawdził nasze możliwości marszowo-defiladowe. Według niego wypadło nie najgorzej. Pochwalił nas, co się zdarzało niezbyt często i kompanię „rozpuścił” na pobliską polanę. Wojsko zaległo w pozycji horyzontalnej, niektórzy pozdejmowali kurtki wystawiając nagie torsy do słońca.
Było przyjemnie, rozleniwiające gorąco powodowało, że wielu zapadło w drzemkę, inni z nudów zaczęli podpuszczać głównodowodzącego, aby opowiedział parę dowcipów wojskowych. Wtedy ja i moi koledzy, dwudziesto- i dwudziestoparolatkowie wiedzieli tylko, że w Palmirach czczona jest jakaś rocznica. Rocznica czegoś, ale czego? Na tym nasza wiedza kończyła się. Podejrzewam, że rozeznanie porucznika Bąka na ten temat było takie samo, mimo, że był o 5-10 lat od nas starszy. Nikt nie widział niestosowności w żartach, rechotach, dokazywaniach. Młode źrebaki, które z nieznanych powodów wywieziono poza Warszawę, którym kazano stać w piekącym słońcu, słuchać nudnych przemówień i robić propagandowy tłok.
Porucznik uwielbiał opowiadać dowcipy. Niestety śmieszyły one tylko jego. Opowiadając je, dziwnie się nakręcał, chociaż czasami wnerwiało go, że nie czujemy ani nie rozumiemy jego „świetnych” kawałów. Traktował nas jak głupich palantów, pozbawionych poczucia humoru sytuacyjnego (i każdego innego). Nasze zdanie o nim nie było lepsze. Kilka z tych garnizonowych dykteryjek pamiętam do dzisiaj i chętnie je zacytuję:
Oficer wyjaśnia studentom prawo ciążenia;
– Jeżeli rzucisz kamień do góry, to musi spaść z powrotem, zrozumiano?
– Co będzie obywatelu poruczniku jak kamień spadnie w wodę?
– Nie zadawajcie głupich pytań! Jesteśmy w Studium Wojskowym, a nie w Marynarce Wojennej.
Ulubiony dowcip porucznika Bąka wielokrotnie opowiadany zwłaszcza przy koleżankach, które też chodziły na wojsko w ramach Przysposobienia Wojskowego:
Major wizytuje batalion Czerwonych Beretów wymachując leszczynowym kijkiem. Widząc u jednego z żołnierzy nie zapięty guzik, uderza go w brzuch tym kijaszkiem i pyta:
– Bolało?
– Nie!
– Dlaczego?
– Bo jestem komandosem.
Zadowolony z odpowiedzi daje żołnierzowi 3 dniowy urlop nagrodowy. Idąc dalej zauważa spadochroniarza z rozwiązanym sznurowadłem. Uderza go po plecach i pyta:
– Bolało?
– Nie!
– Dlaczego?
– Bo jestem komandosem.
Zadowolony z odpowiedzi daje poszkodowanemu złotą odznakę Wzorowego Żołnierza. Idzie dalej i widzi członka w wzwodzie. Uderza go.
– Bolało?
– Nie!
– Dlaczego?
– Bo to z drugiego szeregu, obywatelu majorze.
Niektórzy koledzy też opowiadali dowcipy, ale były one widocznie zbyt abstrakcyjne i finezyjne, bo dowództwo się nie śmiało i patrzyło na opowiadającego jak na idiotę. Śmiech był podporządkowany prawu starszeństwa. Jak góra się nie śmiała, to dół też nie! Inteligencję naszego wodza można by przyrównać do inteligencji oficera przeprowadzającego musztrę, który dał taką komendę dla oddziału: – Prawą nogę do góry podnieś!
Komuś się pomyliło i podniósł lewą nogę. Oficer patrzy wzdłuż szeregu i krzyczy:
– Co za dureń podniósł obie nogi?!
Chyba Rysio Kleczyński, opowiedział następujący dowcip: Poborowy pisze do ojca na wieś:
Kochany Tato, bardzo mi się tutaj podoba, jeść dają regularnie i dużo. Śpimy do woli, aż do 5.30 i się szkolimy. Śpieszę, żeby donieść Ojcu, że dostałem syfa.
Ojciec odpisuje:
Drogi Synu, nie znam tych nowych wojskowych odznaczeń, ale jesteśmy oboje z Matką z Ciebie dumni. Niech cię Pan Bóg ma w swojej opiece. Noś to odznaczenie godnie. Na odpuście w zeszłą niedzielę chwaliliśmy się Tobą księdzu proboszczowi i somsiadom. Nie wiem dlaczego Pelagia od Kargulów, twoja dziewczyna robiła dziwne miny. Ona chyba cię nie podziwia…
Upał był niesamowity. Dojechało następne zaopatrzenie z napojami. Tłumy karnie ustawiały się w kilkudziesięciometrowe węże. Wygrzebałem jakieś grosze i stanąłem w kolejce. Kupno piwa nie wchodziło w grę, została kolorowa oranżada i litrowe baniaki wody sodowej tak zwane syfony. Nabyłem taki jeden z niebieskiego szkła. Pamiętam nawet cenę, 2,20 zet-eł. Piło się przykładając usta do plastykowej rurki i naciskając z tyłu dźwigienkę. Trzeba było uważać, bo woda była pod dużym ciśnieniem i można było ochlapać sobie mundur. Chciałem być dowcipny i przypodobać się wodzusiowi. Może nie powinienem tak mówić, no ale…
– Panie poruczniku, może ma pan ochotę na syfa?
Chciałem powiedzieć syfona, ale gorąc przytępił mi umysł, i zapomniałem się, „co wolno wojewodzie…”, patrząc ufnie w jego oczy sympatycznie się uśmiechałem, nie ryczałem ze śmiechu, nic z tych rzeczy. Rozpętało się piekło.
– Podchorąży Piasecki! Kurwa twoja mać! Baczność! Ty kutasie, jak się zwracasz do przełożonego?! Piasecki, ty pierdolony chuju! Widzicie to drzewo? (rzeczywiście, było tam drzewo, oddalone o ok. 200 metrów). Biegiem zameldować się!
Porucznikowi nie przeszkadzało, że dziesiątki przypadkowych cywili – obserwatorów, z niesmakiem, wręcz z obrzydzeniem, słuchało jego wrzasków. Miałem taką cichą nadzieję, że młodzież i dzieci także, niewiele rozumiały z tej koszarowej łaciny.
Zajęło mi to prawie godzinę, aż do rozpoczęcia uroczystości. Biegałem i meldowałem się. Meldowałem się i biegałem. Meldowałem się do dębu, słupa i sosny i nie wiem do czego jeszcze. Inwektywy oraz wyszukane obsceniczne słowa „latały” aż do rozpoczęcia akademii. Myślałem, że się na tym skończy, ale tylko myślałem. Nie wiedziałem, że jest taki mściwy i bezwzględny. To znaczy wiedziałem, tylko nie, że aż tak.
Od szykan niechcący uratował mnie mój kumpel, Wacek Kobryński – potężne chłopisko, zwyczajowo prawoskrzydłowy i „ochot nik” do noszenia sztandaru Studium Wojskowego Politechniki Warszawskiej. W pewnym momencie Wacka zgięło i obsunął się na ziemię. Nieprzytomny. Konsternacja. Panika. Porucznik bezradnie biegał dookoła „zwłok” kumpla i niezrozumiale mamrotał coś pod nosem. Ktoś trzeźwo myślący wydał dyspozycję do odciągnięcia go w cień.
Rozpięto mu mundur, zdjęto buciory i nogi uniesiono do góry. Za chwilę Wacek szybko doszedł do siebie, otworzył oczy, ale był słaby i bolał go łeb. W uroczystościach już nie wziął udziału. Nasz wódz miał do niego pretensje, że zemdlał, że sztandaru nikt nie chciał nieść na „ochotnika”. Porucznik Bąk robił swoim zwyczajem głupie uwagi i kretyńsko dowcipkował, że Wacek za długo konia walił poprzedniej nocy.
Pamiętając jego reakcję na „syfa”, nikt nie miał odwagi przypomnieć mu, jak zachowywał się przed chwilą. Jak „reanimował” Wacka, jak nerwowo i bezradnie biegał, nie podejmując żadnej decyzji, siejąc jedynie zamieszanie. Z kolei student Kobryński mówił, że zrobił to specjalnie, bo nie mógł patrzeć jak porucznik Bąk pastwił się nade mną. Kto mówił, ten miał rację, ale większą porucznik Bąk, bo trzy gwiazdki to więcej niż pusty pagon.
Ogólnie czułem niesmak z powodu całego zajścia z wodą sodową, z tym nieszczęsnym syfonem. Gdybym przewidział, co się wydarzy, wolałbym już cierpieć katusze z pragnienia. A gdybym wiedział, co będzie mnie czekać później, zjadłbym dodatkowo pół beczki solonych śledzi razem z głowami i ościami włącznie, żeby tylko cofnąć czas. Wtedy łudziłem się, że to koniec afery. Naiwność moja była nie zmierzalana. Gdybym był tak wysoki, jak byłem naiwny, to mógłbym na klęcząco księżyc w d… pocałować!
Na pierwszych zajęciach po „apelu poległych” w Palmirach, na jednej z przerw między ćwiczeniami, podoficer dyżurny odnalazł mnie w tłumie studentów. Zakomunikował mi, że o godzinie 13.00 mam stanąć do raportu karnego wraz ze swoim dowódcą, kapitanem Ptasińskim. Nie wiedział dokładnie, o co chodziło, coś słyszał o incydencie na rocznicowych uroczystościach w Palmirach. O wyznaczonej godzinie razem z kapitanem weszliśmy do kancelarii kierownika Studium. Kapitan Ptasiński gromko i dziarsko zameldował do raportu karnego podchorążego Piaseckiego. Potem głównodowodzący wygłosił mi umoralniający wywód. Jeśli wcześniej czułem się trochę winny, to w tym momencie mi przeszło. Śmiać mi się chciało, gdy Kierownik Studium Wojskowego z poważną miną ględził o niestosowności mojego zachowania. Z moim podejściem do służby, oznajmił płk. B, z moim szacunkiem dla przełożonych, powinienem był wylądować w kompanii karnej w Orzyszu. Na zakończenie dowiedziałem się, że o szlifach oficerskich mogę zapomnieć, oraz że, odpowiednia adnotacja zostanie umieszczona w moich dokumentach personalnych.
Tak też się stało. Dostałem naganę przed frontem kompanii wraz z wpisem do akt. W moich papierach napisano jak wół: Zabrania się obywatela Pepe Piaseckiego awansować na pierwszy stopień ofi- cerski. Przełożeni byli bardzo przejęci, a mnie tylko śmiać się chciało. W pewnym momencie poczułem jak drżą mi kolana, a mięśnie nóg się telepią. Napiąłem je z całej siły i udawałem przejętego karą. O mały włos, a wybuchnąłbym śmiechem. Perspektywa bycia do końca życia szeregowcem była straszna. Gorszą karą mogło być tylko wyrzucenie mnie z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ale tego nie można było mi zrobić, gdyż do owej partii nie należałem.
Porucznik Bąk miał satysfakcję i chyba się cieszył. Pokazał mi gdzie jest moje miejsce: nie dla mnie żołd oficerski, dancingi i obiadokolacje w kasynach. Śmiałem go publicznie zapytać czy chce syfa.
Wróciłem na wykłady. Koledzy byli przejęci i uważali, że porucznik przesadził. Ukarał mnie nieadekwatnie do przewinienia, w dodatku dwa razy za to samo. Uważali, że to niezgodne z prawem żołnierskim i zwyczajowym. Nadrabiając miną opowiadałem jak Stary przejmował się, że nie będę w korpusie oficerów młodszych. Podchorążowie głośno komentowali zachowanie porucznika Bąka. Niektórzy chcieli mu jakoś dokuczyć. Rysio Kleczyński napisał wielkimi literami na tablicy: „porucznik Bąk to chuj i podpierdalacz”. Następne zajęcia były z naszym ulubionym wykładowcą.
Bąk wesolutki jak bączek w przedszkolu, w którym nie było epidemii czarnej ospy, wszedł do sali i oniemiał. Zrobił się czerwony i wrzasnął:
– Kto to zrobił? Pytam jeszcze raz, kto to zrobił?! Odpowiedziała mu cisza.
– Pytam ostatni raz, kto to zrobił?!
Brak odzewu. Oficer wyskoczył na korytarz i gdzieś zadzwonił z telefonu podoficera dyżurnego. W tym czasie studenci wytarli tablicę. Porucznik wrócił do sali oznajmiając triumfalnie, że pułkownik K., oficer polityczny już idzie. W tym momencie oniemiał po raz drugi. Tablica była czysta. Niewiele myśląc, wziął kredę i napisał własnoręcznie wspomnianą wyżej sentencję, tyle, że przez samo „h”. Porucznik Bąk jest Huj. Chyba ze zdenerwowania i pośpiechu zapomniał o „podpierdalaczu” i o ortografii!
Ktoś z tyłu krzyknął, że „chuj” pisze się przez „ch”, ale było za późno żeby cokolwiek zmienić czy dopisać! W tym momencie drzwi się otworzyły i wszedł kierownik studium z oficerem politycznym i kapitanem Ptasińskim. Słabą miałem satysfakcję, niemniej samopoczucie zdecydowanie mi się poprawiło. Dowódca popatrzył na tablicę i groźnie zapytał:
– Kto to napisał?
– Pan porucznik! – odpowiedzieli chórem i zgodnie z prawdą studenci. Ktoś z tyłu krzyknął:
– Możemy wezwać grafologa! – (nie mylić z grafomanem – przypis autora)
– Porucznik nie zna ortografii! My napisalibyśmy przez „ch” – darli się koledzy. Powstał tumult, wszyscy starali się przekrzyczeć, dociekliwe pytania oficerów mieszały się z niezbyt wyszukanymi komentarzami podchorążych. Studenci rechotali bezczelnie, nie zważając na obecność wyższych rangą i funkcją. Porucznik Bąk znienawidził mnie już wcześniej, mimo że przepraszałem go, lub usiłowałem to zrobić kilkanaście razy. Publicznie beształ mnie nieadekwatnie do przewinienia. Po raporcie karnym przestałem się nim przejmować. Nie lubiłem porucznika Bąka i bynajmniej się z tym nie kryłem. Zresztą, znielubił go cały pluton. Na każdym kroku okazywaliśmy mu niechęć, nie zawsze grzecznie. Wzajemna była wzajemność!
Tak to z powodu syfona, (wróć, syfa) miałem nie zostać ofi- cerem. Z małej chmurki powódź i dwukrotne oberwanie chmury! Historia wojskowości zna przypadki łamania karier oficerskich z powodów mniej istotnych, bardziej bzdurnych czy nawet bez powodów.
Z drugiej strony, gdybym nie miał wówczas dwóch złotych i dwudziestu groszy na litr wody sodowej, albo zamiast skwaru była ulewa, nie byłoby tylu perypetii i tego opowiadania.
Po zajęciach z „wojska”, nie spiesząc się, wracaliśmy do akademika. Pieszo. Ja, Wacek Kobryński oraz Rysio Kleczyński. W pewnym momencie Wacek roześmiał się bez powodu. A później jeszcze chwilę rechotał, gestykulował i przedrzeźniał porucznika. Przypominał jak Bąk się pienił, jak czerwieniał, jak się zapluwał z wściekłości i bezsilności. Kobryński powinien być aktorem. Jak się uspokoił, powiedział:
– Uśmiałem się z tego durnia Bąka.
Przypomniałem sobie jeszcze raz, jak przyszedł Stary i pytał się, kto to zrobił, a my, że pan porucznik Bąk. Aż mi się wierzyć nie chciało, że porucznik okazał się takim głupkiem, że dał się tak wypuścić!
Ten dzień przeszedł do historii ciekawych opowieści garnizonowych okręgu warszawskiego.
Rozbawieni przypominaliśmy sobie wielokrotnie każdy szczegół zajścia. W pewnym momencie podchorąży Kobryński wrzasnął:
– Heureka.
– Wiem! Dlaczego Bąk nazywa się Bąk.
– On ma wybitnie wojskowe nazwisko.
– Zwłaszcza po grochówce i razowym chlebie.
– Bąk to nie mąż pszczoły (niech malkontenci i entomologowie się nie wysilają i nie wypowiadają, proszę… pisarz czyli literat napisałby entomolodzy!), tylko „pierda”, duży bączek, porcja gazu biologicznego.
– Powinien być saperem od wybuchów, specjalistą od efektów specjalnych w filmie, a nie nauczycielem wojskowej młodzieży męskiej.
Wacek zakończył wywód stwierdzeniem:
– Na miejscu Bąka, zmieniłbym nazwisko na Bengalski. Jest bardziej szlachetne. Nie porucznik Bąk, tylko porucznik Bengalski. Łech, łech, łech – tak śmiali się rycerze trzej, Wołodyjowski, Kmicic, Zagłoba; i my też, podchorążowie: Wacek, Rysio i ja. Łech, łech, łech. To był dzień… To był tydzień. Koniec czerwca 1971 roku.
Objaśnienia:
Apel – czynność wykonywana przez przełożonych albo starszych stopniem, aby zapoznać się ze stanem osobowym pododdziału (kto na lewiźnie, kto na przepustce, kto na izbie chorych, a kogo nie ma i nikt nie wie, gdzie jest), oraz aby powiadomić pododdział jak zostały zaplanowane zajęcia na najbliższą przyszłość.
Apel poległych – oddanie hołdu żołnierzom lub obywatelom poległym w walkach o niepodległość ojczyzny.
Kompania honorowa – pododdział żołnierzy występujący w szyku pieszym z pocztem sztandarowym i orkiestrą wyznaczony przez dowódcę w celu oddawania honorów osobom, miejscom czy odsłanianym pomnikom.
Wzorowy – Wzorowy Żołnierz, odznaka Wzorowego Żołnierza – kawałek srebrnej lub złotej blaszki z głową żołnierza, Dostaje się „go” za wybitne osiągnięcia w służbie wojskowej albo pomalowanie trepowi mieszkania. Blaszka była wartościowa, bo w zależności od koloru przysługiwał 3 albo 5 dniowy urlop.