Kto Ojczyźnie swej służy, sam sobie służy.
/ks. Piotr Skarga/

 

Mogłem się pochlastać 15 minut przed wejściem na komisję poborową, która decydowała o kategorii zdrowia rekrutów i przydziale miejsca odbywania służby, mogłem zalany krwią bełkotliwie przekonywać, że do „woja” się nie nadaję! Tłumaczyć, że Ojczyzna bardziej zyska, jeżeli nie skorzysta z mojej skromnej osoby. Informować o braku u mnie równowagi psychicznej, że jestem chwiejny emocjonalnie, że nie mam poczucia obowiązku i nie czuję miłości do kraju, z którego pochodzą moi ojcowie. Wyjaśniać, że mam uczulenie na kolor zielony i granatowy prawdopodobnie też. Jednym słowem, mogłem przekonywać członków komisji rekrutacyjnej, że jestem chory na główkę i, że armia poza kłopotami, żadnego pożytku ze mnie mieć nie będzie. Tylko problemy!

W „temacie” służba wojskowa ówczesna młodzież męska miała własne przekonania, niezbyt przychylne zakładaniu kamaszy. Wpływały na to poglądy hipisów, pacyfistów i sytuacja polityczna (Wietnam).

Moi koledzy przemyślawszy dokładnie całe zagadnienie postanowili wyrazić swoje poglądy czynem. Niektórzy się najpierw pochlastali, a potem ci, którzy się nie pochlastali, a wzięli bilety i karty powołania, podarli je na Placu Litewskim w Lublinie, publicznie, w obecności tłuszczy z naszej szkoły. Należy dodać, że chłopaki nakręcali się wzajemnie. Wstępnie upili się nektarem, winem marki Wino. Przed rozpoczęciem spektaklu każdy zaaplikował w siebie kilka (na pewno minimum dwie na głowę) butelek wina z Łowicza, siarkowanego, żeby się nie psuło i wzmacnianego spirytusem. Pychota. Ten smak i bukiet! Cały czas „pisarz wojskowy” rozwodzi się nad winem, bo na pewno ten napój miał jakiś wpływ na postępowanie kumpli ze szkoły. Później koledzy – poborowi zostali bohaterami.

Niejedna babcia opowiada o tym do dzisiaj swoim wnuczkom. Podniecona. Wspomina te zajścia częściej niż powinna. Niejedną panienkę z zaprzyjaźnionych liceów żeńskich tak to podnieciło, że przestała być panienką, aby zamanifestować solidarność z pacyfistami. Dziewczynom imponowali ci, co nie szli, a nie ci, co szli służyć Krajowi. Nie ci, co wylewali mnóstwo potu, ćwicząc i tracąc bezsensownie czas na starym, przestarzałym technicznie sprzęcie czy zaliczając kolejne, absurdalne prace społeczne, niepodnoszące niestety obronności naszej Ojczyzny.

Bilety i karty powołania podarło wielu moich rówieśników, kolegów i znajomych. Tylko z mojej szkoły, II liceum im. Hetmana Jana Zamoyskiego w Lublinie, z tego, co pamiętam to byli: Tomek Araszkiewicz, Adam Szewczak i inni.

Mój młodszy kolega, Adam Kaziński, wjechał do zabytkowych salonów Trybunału na Starym Mieście w Lublinie, gdzie urzędowała Komisja Poborowa na rowerze marki Ukraina. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że było to wysokie drugie piętro w budynku bez windy. Adam był tylko w krótkich spodenkach i t-shircie, mimo ujemnej temparatury. Przypuszczam, że dla zrobienia wrażenia musiał pocierpieć fizycznie i psychicznie na tym mrozie. Usłyszał parę przykrych słów od lekarzy o sobie, ale żółte papiery i odpowiednią kategorię dostał. Nasuwa się skojarzenie ze słynnym Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim, adiutantem marszałka Piłsudskiego, który rzekomo wjeżdżał konno do „Adrii” i kasyn oficerskich bez względu na piętro. W przeciwieństwie do wytwornego pierwowzoru, obywatel K. nie prezentował się najlepiej.