Przylot na lotnisko Beijing (Pekin) godzina 4.00
Lama Temple. Kaczka po pekińsku. Tradycyjne picie herbaty
Kiedy samolot kołował do rękawa, mój sąsiad nie zważając, że jest to zabronione, błyskawicznie wyjął swoją torbę ze schowka i pobiegł do wyjścia. Instynktownie zrobiłem to samo. Stewardesy krzyczały, że nie wolno, ale byliśmy już przy wyjściu kiedy samolot stanął. Pasażerowie zaczęli wstawać i blokować przejście, ale my byliśmy pierwsi. Afroamerykanin puścił się biegiem, ja za nim. Ukazały się ruchome schody i tłumy pasażerów. Biegacz porusza się szybciej niż człowiek stojący na ruchomym chodniku. Biała bejsbolówka migała tak, że cały czas miałem z nim kontakt wzrokowy. Korytarze krzyżowały się jak w moskiewskim metrze, przy zmianie linii na linię. Po dziesięciu minutach najpierw on, potem ja wpadliśmy do ogromnego holu, gdzie tysiące ludzi stało w niewyobrażalnych kolejkach albo kłębiło się przy specjalnych stołach, gdzie wypełniane były dokumenty imigracyjne. Na razie nic nie widziałem i nic nie wiedziałem. W końcu charakterystyczne białe nakrycie głowy z emblematem NY jakoś wypatrzyłem. Podszedłem do sąsiada z samolotu, który kończył wypełniać jakiś formularz. Uśmiechnął się na mój widok jak do starego kumpla i bez akcentu po angielsku mnie poinformował:
– Skończyłem i zajmuję kolejkę. Jak wypełnisz te dokumenty, to stań koło mnie, będę dla ciebie rezerwował miejsce. – Następnie ustawił się w najkrótszej z kilkunastu gigantycznych kolejek do bramek i kontenerów z chińskimi służbami imigracyjnymi.
Zniszczyłem ze trzy formularze, zanim wypełniłem go prawidłowo. Moje miejsce przesunęło się o kilkaset oczek.
– Już myślałem, że nie zdążysz i będziesz się bujał albo stał od początku. Patrz, jak się te chińskie cwaniaki wpychają bez kolejki. Zauważ, że jak jest 10 cm wolnej przestrzeni przed tobą, to prawie pewne, że głupawo uśmiechnięty fucked Chinol wciśnie się przed ciebie i będzie udawał, że wszystko okej. Nie daj się dymać! Aż mnie ręka swędzi…
Jeszcze nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale się szybko przekonałem. Jeszcze szybciej, niż myślałem! Na początku w kolejce dojazdowej do Pekinu, przed biletomatem i w metrze.
– Właściwie powinienem przylecieć wczoraj. O szóstej rano zaczynam zmianę w fabryce. Jeżeli nie wezmę teraz taksówki, to się spóźnię. Trzymaj się mnie, wyprowadzę cię z lotniska i pokażę, gdzie masz wsiąść do kolei, która dowiezie cię do metra. Jestem Oliwer z Gabonu, od czterech lat pracuję w Chinach. Szkoda, że nie byłem taki cwany jak ty, kiedy pierwszy raz tutaj przyleciałem.
Ciekawiło mnie, co Gabończyk mógł robić na Syberii? Ale zamiast wdawać się w rozmowę szybko zrobiłem porządek z koszulą mundurową i plecakiem. Czterema zdecydowanymi ruchami odpiąłem z wewnętrznej strony ubrania cztery 35-centymetrowe błyskawiczne zamki. Podniosłem w plecaczku komin i wrzuciłem w niego byle jak 2 worki z moim „majdanem” oraz ciepłą kurtkę. Teraz miałem około dwunasto kilogramowy plecak wojskowy. Cała operacja nie zajęła mi więcej niż 10 sekund. Przepoczwarczyłem się z Lwa Tołstoja w nie rzucającego się w oczy, skromnego i normalnego obywatela, lekko zmęczonego całonocnym lotem. Większość pasażerów była zajęta sobą i nie zwróciła na mój manewr najmniejszej uwagi. Wyjątkiem był Oliwier z Gabonu. Widziałem zdumienie na jego twarzy.
Sforsowaliśmy masywne bramki służb celnych i policyjnych Państwa Środka. Znowu biegliśmy świńskim truchtem. Prawdopodobieństwo znalezienia się w takiej sytuacji po raz drugi w moim życiu było minimalne, więc skupiłem się tylko na prawidłowym oddychaniu, zamiast orientować się w terenie i zapamiętać trasę na przyszłość.
Zaznajomiliśmy się z kilkoma windami, nie skorzystaliśmy z paru ruchomych chodników i dwa razy jechaliśmy schodami w górę.
– Tutaj się pożegnajmy. Idź tym korytarzem. Wyjdziesz na hol z informacją turystyczną i z peronami kolei, która dowiezie cię do Beijing (inaczej Pekin). Musisz kogoś poprosić, żeby ci pomógł kupić bilet, bo sam w automacie raczej tego nie zrobisz. Ni hao!
Przeszedłem ogromny westybul i znalazłem się przed biletowymi automatami. Wszyscy się spieszyli. Niesamowity jazgot. Nie wiedziałem, czy to fonia chińskiego normalnego czy chińskiego poddenerwowanego? Stanąłem z boku i się przyglądałem.
To nie była zdyscyplinowana kolejka pasażerów do autobusu w Szwecji czy w Szwajcarii. Cwaniaki wpychały się bez kolejki na wydrę. W naszym kraju niejeden wkurzony użyłby Krav Magi i sytuację by skanalizował. Słaby, delikatny albo nieśmiały człowiek w Chinach niczego nie kupi ani nie załatwi tego, co potrzebuje, bo ciągle wpychają się nowi. Najczęściej mężczyźni w średnim wieku albo studenci. Ci byli najgorsi.
Gapiłem i kombinowałem, jak obsłużyć ten chiński automat. Te chińskie krzaczory! Na własnych błędach nie chciałem się uczyć, zwłaszcza że za naukę trzeba „słono” płacić. Po piątym razie prośby o pomoc, zrezygnowałem. Może Chińczycy są nieuprzejmi albo nie wykształceni? Przypomniało mi się, co mówili chińscy studenci na warszawskim lotnisku – „nie musisz wierzyć – przekonasz się!”. No to się przekonałem!!!
W tym czasie zatrzymało się przy biletomatach dwóch Europejczyków, raczej nie turystów. Usłyszałem, że zwracają się do siebie po niemiecku, więc nareszcie mogłem w języku Goethego poprosić o pomoc.
– Jestem z Polski i nikt nie chce mi pomóc kupić bilet. Stoję pod automatem już ponad dwadzieścia minut.
– Proszę się nas trzymać. Pomożemy panu później kupić bilet na metro. Na początku jedziemy w tym samym kierunku, a później wytłumaczymy panu, gdzie trzeba wysiąść.
Rozmawialiśmy grzecznościowo o niczym. Dowiedziałem się, że panowie pracują w azjatyckiej filii Volkswagena. W pewnym momencie pan Hans powiedział coś ciekawego o pekińskim lotnisku.
– Można się tu zgubić, bo to największe lotnisko na świecie.
Dziennie odlatuje i przylatuje tutaj 250 tysięcy ludzi z całego świata.
Wyobraża pan sobie? Pierwszy raz wylądowałem w Beijing 12 lat temu. Nim wypełniłem formularze wjazdowe, nim doszedłem do kolei dojeżdżającej do metra, nim zaliczyłem metro, a później swój hotel, to minęło kilkanaście godzin. Było mi przykro, że chiński partner po mnie nie wyjechał. Dzisiaj jest dużo lepiej, już jest jakaś informacja czy szyld po angielsku. Obecnie ta eskapada zajmuje mi niecałe 3 godziny. Tyle czasu jadę z lotniska do mieszkania i nie używam taksówek, ale muszę powiedzieć, że żyję tutaj już z moją, nową chińską rodziną, praktycznie na stałe.
Wysiedliśmy z dojazdówki i przeszliśmy do metra. Kupiłem karnet na 4 dni, przy czym zostałem poinstruowany, że tutaj płaci się za rzeczywisty przejazd, a nie za czas pobytu w subwayu jak w Polsce.
Najpierw wysiadł pan Hans, a potem jego kolega.
– Niech pan się trzyma, Herr Pepe. Proszę wziąć na wszelki wypadek ten plan metra, który otrzymałem na lotnisku. Na pewno się panu przyda. Zaznaczam panu, gdzie ma się przesiąść i ile stacji później wysiąść. Jakoś musi pan sobie poradzić z odnalezieniem hotelu. Radzę pamiętać, że w kulturze chińskiej nie wypada pytającemu odpowiedzieć: „nie wiem”. Proszę więc się nie przejmować, jeżeli ktoś pana źle poinformuje. Może się jeszcze kiedyś spotkamy?
Spojrzałem na podarowaną mi mapkę i odetchnąłem, bo miałem jak na dłoni schemat poruszania się, bez potrzeby frustrujących pytań. Zresztą kogo miałem indagować? Ludzie się spieszyli, jechali do pracy, może do szkoły, był tłum niesamowity i raczej nieprzyjazny.
To drugie chyba z powodu wczesnej pory dnia? Bez łaski, wiedziałem gdzie wysiąść i gdzie się przesiąść. Wszystko było na papierze napisane krzaczkami albo w „naszym” języku i zaznaczone. „Moja” stacja Dongsi!!!
Po przejechaniu kilkunastu przystanków i dwóch transferach (zmiana jednej linii metra na inną) dostałem się wreszcie do dzielnicy, w której miałem mieszkać. Wyszedłem na ulicę i otoczyła mnie fala jakiegoś specyficznego smrodu. Może jakiś stary zjełczały tłuszcz czy pozostałości po paleniu w piecu plastikiem albo niespalona do końca samochodowa ropa?
Dochodziła 10.00. Parówa i wysoka temperatura powietrza oraz ten zapach… A jednak to nie przeszkadzało mi wcale. Świeciło słońce i niebo było jasnoszaro-niebieskie. Spodobało mi się to egzotyczne otoczenie i ten klimat, i ta charakterystyczna woń. Byłem zadowolony z siebie i satysfakcja rozpierała moją prawidłowo wklęśniętą klatkę. Już widziałem okienko w tunelu podróży. Stacja Dongsi, na której wysiadłem, była oddzielona od większej ulicy jakimś placem z ławeczkami. Nieco dalej ulokowany był parking, zastawiony rowerami, rykszami i motorkami.
Dosłownie kilka metrów przy wejściu zobaczyłem duży bar fast foodowy, gdzie przez wielką szybę widziałem kilkudziesięciu konsumentów. Porównując z warunkami europejskimi, ludzi było na tej samej powierzchni z 5 razy więcej. Zapamiętałem ten gastronomiczny lokal na przyszłość i przemieściłem się na większą ulicę. Miałem dylemat – czy wybrałem dobre wyjście z metra, a jeżeli tak, to w prawo czy w lewo.
Pierwszych trzech na widok Białasa z kartką uciekło.
Następny pokazał kierunek ręką, mówiąc do mnie w „mandaryńskim” czy „kantońskim”. Po kilku minutach marszu we wskazanym kierunku znowu to samo. Pierwszy koleś szybko odszedł, czyli uciekł, a stara Chinka kiwając się z szacunkiem, po „szanghajsku” zaczęła, a później pokazała mi przeciwny kierunek. Nie chciałem znowu wracać tam, gdzie zacząłem „jazdę” i to była dobra decyzja. Z kwadrans szukałem informacji i potwierdzenia, że zbliżam się do celu. W tym czasie jakiś typ charkał, smarkał i pluł, drugi coś mówił lokalnym dialektem, a następny używał „angielskiego”. Chyba? Takiej wymowy i akcentu nigdy nie słyszałem! Połowa uciekła, a połowa gestykulując, tłumaczyła coś po chińsku. Ostatni interlokutor, ten co „znał” język Dickensa, chyba w końcu się załamał. Złapał mnie za rękę i na migi pokazał, że pójdziemy razem. Weszliśmy w labirynt małych, wąskich uliczek bez chodnika. Zabudowa kamiennych, parterowych domków.
Jakieś zaplecza sklepów, miniaturowych magazynów i lokali mieszkalnych. Widziało się przechodzące rodziny i spieszących się gdzieś ludzi na rowerach i na motorkach. Przeszliśmy dwie uliczki i stanęliśmy przed poszukiwanym hostelem. Mężczyzna nisko się ukłonił i odszedł szybkim krokiem, nim zdążyłem mu podziękować.
Chwilę waliłem kołatką w stare masywne drzwi, na których była płaskorzeźba, wyrzeźbiony chiński napis. Przy wejściu, ponad schodkami, wisiały dwa kolorowe lampiony z logo i nazwą hostelu (Yue Xuan Courtyard Garden Inernational Youth Hostel) oraz zamontowany domofon. Poziom posesji był wyżej o kilkadziesiąt centymetrów od skromnej, zastawionej jakimiś gratami i jednośladowymi pojazdami uliczki.
Otworzyła mi młoda, drobniutka i niskiego wzrostu Chineczka.
Zaprosiła do środka. Wszedłem za nią na wąziutki chodniczek zakończony malutkim dziedzińcem. Poza jedynym drzewkiem na miniaturowym trawniczku nie było nic zielonego. Dwa stoliki z kilkoma krzesłami ustawiono przed dwoma wejściami, żeby mieszkańcy mogli przy nich coś zjeść czy porozmawiać. Centralnie, na bruku stał na drewnianym słupku wielki słoik, w którym pływała egzotyczna pomarańczowo-złota rybka z wyłupiastymi oczami i dużym welonem który robił za ogon. Miała ona kiepsko, czyli nic poza szkłem i czystą wodą. Wzdłuż chodniczka i dookoła placyku stały parterowe, jednoizbowe domki. Było ich siedem i zostały zbudowane z tego samego materiału, co i podwórko. Taki szary jakby kamień, koloru starobetonowego. Najmniejszy budynek zamieniono na dwie toalety, dwa prysznice oraz dwuosobowy zlew. Bardzo intymnie tam nie było, ale było.
Z kolei największa budowla robiła za salon dla gości, gdzie można było coś zjeść lub wypić, jeżeli się miało co. W tym pomieszczeniu, w rogu, stało biurko, przy którym załatwiane były wszelkie hostelowe formalności. A w drugim rogu zostawiali bagaż ci, którzy wyjeżdżali po południu lub w nocy. Podczas dnia ta sala służyła za jadalnię i pokój spotkań ludzi ze wszystkich kontynentów, gdzie wymieniano się informacjami i podróżniczymi historyjkami. Obsługa spała w jadalni. Jak hostelowe towarzystwo wychodziło po północy, to personel rozkładał się na kanapach i fotelach. Azjaci nie wykonywali najmniejszych ruchów wskazujących na zniecierpliwienie, że są zmęczeni po całym dniu pracy. Cierpliwie czekali, aż ostatni gość opuści lokal. Gospodarze wstawali o 6.00 i byli gotowi świadczyć usługi dla ludności, niekoniecznie zagranicznej.
Pozostałe domki wypełniono piętrowymi łóżkami. Wszystkie lokale były koedukacyjne i pełniły tylko funkcje sypialne. W dwóch największych stały jeszcze szafki z kluczykami. Miałem szczęście, bo ja nie musiałem się martwić, gdzie schować graty, kiedy jeździłem na całodzienne wycieczki. Co prawda nigdy nie słyszałem, żeby w tych tanich noclegowniach, gdzie ludzie generalnie liczą się z groszem, komuś coś “zniknęło”. Dobytek spokojnie leżał na śpiworze albo na kocu i czekał na powrót właściciela.
W hostelu było 5 osób obsługi: trzy kobiety i dwóch mężczyzn.
Mniejsza połowa mówiła po angielsku. Szefowa dobrze, filigranowa Yixin (wymawia się Aszin) perfekt plus. Zostałem przedstawiony szefowej i to ona zadbała, żeby dopełnić wszelkich formalności. Wszak Chiny to wybitnie policyjny kraj, gdzie skrupulatnie trzeba załatwiać sprawy meldunkowe. Pobrała więc 300 juanów za 3 noce i 100 depozytu (50 złotych za dobę, drogo?).
Następnie pani kierowniczka pokazała mi cały obiekt i mogłem wybrać sobie górne łóżko. Taka lokalizacja spania wbrew pozorom jest lepsza, gdy jest znaczna odległość do usytuowanej na zewnątrz toalety.
Na górnej pryczy jest intymnie i dyskretnie. Nic nie widać z dołu.
Można w nocy nie ryzykować złamania nogi, schodząc po drabince, ani budzenia współspaczy, tylko dyskretnie skorzystać ze słoika.
– Będę w Pekinie 4 dni, co koniecznie powinienem zobaczyć?
– Już jest przedpołudnie, to proponuję dzisiaj jeszcze Lama Temple, jutro Forbiden City, pojutrze Great Wall. Nasz hostel współpracuje z lokalną agencją turystyczną, tylko 250 juanów i można się decydować z dnia na dzień. Ostatniego dnia Summer Palace.
– Widzisz tę wysoką samotną blondynkę. To Susan. Mieszka u nas od kilku dni w „twoim” pokoju. Wiem, że dzisiaj wybiera się tam gdzie ty ewentualnie chciałbyś też. Pogadaj z nią…
– Hi, Susan! Jestem Pepe z Polski. Będziemy razem mieszkać przez następne 3 dni. Jeżeli nie masz nic przeciwko, to bym pojechał z tobą do Lama Temple. Szefowa powiedziała, że masz taki plan.
– Jasne, czemu nie. Mówisz po hiszpańsku?
– Trochę. Przyleciałem dzisiaj, o 4.00 z Rosji. Może byśmy przed wycieczką zjedli jakiś lancz?
– Bardzo chętnie, tylko najpierw zrobię zakupy w markecie.
Muszę coś kupić na najbliższe śniadania i kolacje. Wrócimy, zostawimy jedzenie i pójdziemy do pobliskiej garkuchni, a potem pojedziemy metrem do świątyni.
Po drodze dowiedziałem się, że moja towarzyszka jest z pochodzenia meksykańską Amerykanką, a z wyboru singielką. Mieszka w Kalifornii. Pracuje w międzynarodowej korporacji ubezpieczeniowej i jak mówi, chce przestać brać udział w „ciągłym wyścigu szczurów”. Na początek wzięła półroczny urlop i się ma zastanowić, co jeszcze zrobić ze swoim życiem. Na oko jest od kilku lat ryczącą czterdziestką, zadbaną i bardzo atrakcyjną. W firmie nic nie wiedzą o jej planach i stanie duchowym. Przez 5 miesięcy chce nierozrzutnie, samotnie podróżować po Chinach, Południowej Korei i Japonii. Na koniec, przez Władywostok, koleją transsyberyjską pod prąd, wysiadając na „każdej” stacji, dojechać do Moskwy. Zainteresowała się moimi najbliższymi planami, chociaż powiedziała, że Magadan i Jakucja to nie jej „klimaty”.
Market okazał się być niemal za rogiem w najbliższym sąsiedztwie subwaya, pod warunkiem, że się wiedziało o skrócie między kamiennymi, parterowymi domkami, które nie miały przerw między bocznymi ścianami (pierwsze zdziwienie), a szło się po wybrukowanych uliczkach bez chodników. Tam właśnie przechodzeń z Polski potykał się co rusz o różne niespodziewane przeszkody: stare meble, zużyte opony czy inną wystawkę. Niektóre główne wejścia były otwarte i widziałem, że nie wchodziło się wprost do domu, tylko na malutkie podwóreczko, tak jak w naszym hostelu. Większość tych przejść była zagracona. Tylko raz widziałem miniaturowy śliczny ogródek, a tak to przeważnie bałagan.
W niedalekiej okolicy stały dobrze oznakowane 3 publiczne toalety i to wzbudziło moje zdziwienie już drugi raz, że na tak krótkim odcinku tyle tych przybytków. Wraz z moją towarzyszką zgodnie doszliśmy do wniosku, że dzielnica nie jest skanalizowana, a ceny gruntu pewnie są tutaj wysokie… Tylko nasuwa się pytanie – dlaczego starej zabudowy nie wyburzono i nie zbudowano jeszcze sky scaper’ów.
Pierwszy raz, zaraz po przyjeździe, ten dystans z metra do hostelu pokonałem w ponad godzinę, co prawda naokoło i kierunek marszu zmieniałem parę razy. Właściwie to kręciłem się koło własnego ogona. Drugi przemarsz i następne, dzięki Susan, odbyliśmy na skróty, w mgnieniu oka, tylko w 3 minuty.
Ten market, do którego weszliśmy, to był najwyższy budynek w okolicy, usytuowany koło jednego z wyjść metra. Tylko chodnik z szerokimi schodami wejściowymi (podjazdu na wózki dziecięce i na wózki dla inwalidów, niestety, brakowało) dzielił go od skrzyżowania dwóch największych ulic w sąsiedztwie. Obiekt trzykondygnacyjny. Powierzchnia sprzedażowa około czterysta metrów na piętrze, czyli szału nie ma, coś jakby normalna Biedronka albo Lidl. Klienci używali ruchomych schodów w górę i w dół. Zawsze się komuś spieszyło i zawsze był tłok, bez względu na porę. Na parterze można się było zaopatrzyć w artykuły pierwszej potrzeby. Wyżej sprzedawano napoje, drinki oraz owoce i warzywa. Co najwyżej oferowano, nie wiem, bo mimo trzykrotnej wizyty nigdy tam nie dotarłem.
Nie planowałem zakupów, bo miałem jeszcze kiełbasę i suchary.
Chciałem też codziennie podczas pobytu tutaj, minimum dwa razy, skorzystać z mojej ulubionej kuchni słodko-kwaśnej. Tam, gdzie spałem, nie było warunków do robienia posiłków, a z plotek i sprawdzonych informacji wiedziałem, że za niewielkie pieniądze, mniejsze niż w naszym kraju, najem się do syta w lokalnych jadłodajniach.
Na parterze Susan zaopatrzyła się w paczkę białego tostowego chleba, słoik jakiejś marmolady i pudełko torebek herbaty Yellow Lipton. Poszliśmy na górę kupić butelkowaną wodę i jakieś owoce.
– Co za spotkanie? Ni hao – zobaczyłem dwie kobitki (jedną znałem, bo to ona otworzyła mi bramę hostelu, a drugą poznawałem), uśmiechnięte i kłaniające się.
– Co tutaj robisz, Susan, przecież z Ho pojechałaś do Cuandixio i miało cię nie być przez tydzień.
– Wycieczka mi się udała i nie udała. Przez kilka dni wszystko było fantastycznie, lepiej niż zaplanowaliśmy, ale przedwczoraj poszliśmy na obiadokolację do knajpy na targowisku w Cuandixo. Mój przewodnik zamówił dla mnie tradycyjny posiłek, a sam się uparł, że zje porcję grillowanych nietoperzy. Prosiłam, żeby zmienił zdanie. No i w nocy sensacja. U Ho ból brzucha i wysoka temperatura. Znikąd pomocy. Jakoś doczekał do rana. Później biegunka i wielkie odwodnienie organizmu. Cały wczorajszy dzień. Właściwie nie ruszaliśmy się z hotelu. Rano wróciliśmy do Pekinu. On poszedł do lekarza, a my zaraz jedziemy zwiedzać Lama Temple. Może juto albo pojutrze, jak mu się poprawi, to pojedziemy tam jeszcze raz?
– Susan, skoro już jesteś, to może byś mnie odwiedziła? Zaprosiłam dziś swoje przyjaciółki na herbatę. My – przyszłe nauczycielki angielskiego, chętnie byśmy pogadały z osobą, która posługuje się tym językiem na co dzień. Jakby twój nowy kolega zechciał, to byłoby jeszcze fajniej. Przesuńmy five o’clock tea na później. Będę czekała na was przed głównym wejściem metra Beixinqiao o godzinie 20.00.
Pożegnaliśmy się i wracaliśmy do hostelu zostawić zakupy. Tuż przy markecie była stacja metro, a przy niej ten lokal gastronomiczny, który widziałem, kiedy rano przyjechałem z lotniska. Tak jak przedtem przez witrynę było widać niesamowity tłum. Niestety dużo większy niż kilka godzin wcześniej. Teraz stojąc pod wielką szybą, wyraźnie widzieliśmy ludzi opychających się frytkami i wszelkiego sortu burgerami z keczupem i musztardą, pijących litry szejków oraz coca coli. Przed kasą nie było karnej kolejki, tylko gromada ludzi wykonujących taniec Wita.
– Fuckdonald, ja bym z tego zrezygnowała!
– Ja też nie lubię fast foodów. Zanieśmy twoje jedzenie i może gdzieś po drodze wstąpimy coś przegryźć.
W ciągu kwadransa już korzystaliśmy z transportu publicznego.
Mając plan metra, bez zbędnego stresu jechaliśmy w kierunku Lama Temple.
– Ta dziewczyna, Yixin, która zaprosiła nas na herbatę, to bardzo sympatyczna i miła osoba. Bezinteresownie mi pomogła (to też potwierdzali ludzie z naszego pokoju), jak się ją poprosi, to nigdy nie odmawia. Przeważnie Chińczyk chce pomóc, tylko rzadko mu się to udaje. Wiem to na 100 procent. Wylądowałam w Pekinie i jako samotna turystka miałam różne nieprzyjemne sytuacje. Podczas zakwaterowania w czasie rozmowy pożaliłam się pannie Li. Wyobraź sobie, że znalazła mi przewodnika. Swojego kolegę, Ho, studenta stosunków międzynarodowych. Zrobiliśmy taki deal. Ja go uczę hiszpańskiego jako native speaker, a on jeździ ze mną po okolicach. Pokazuje mi prawdziwą wieś, lokalsów, krajobrazy, których bym prawdopodobnie nigdy nie zobaczyła jako turystka. No i wykłóca się o wszystko, bo Chińczycy oszukują, a zwłaszcza taksówkarze. Tak samo są problemy z obsługą hotelową. Nierzetelni, nikt nie zna nawet komunikatywnie „naszego”. Może dlatego, że nic nie rozumieją i reagują tak, że byś nigdy tego nie przewidział? Przekonasz się! Wciskają brudne ręczniki zamiast wymienić. Jeżeli prosisz, żeby nie przeszkadzać, to właśnie muszą serwisować klimatyzację albo reklamują ci coś, na co nie masz ochoty i są wściekli, że nie przejawiasz entuzjazmu.
– Jak słyszałeś, skróciliśmy pobyt, bo Ho próbował nietoperza z grilla. Myślę, że pojutrze wrócimy do tego samego miejsca, gdzie przerwaliśmy wycieczkę. Cuandixo to mała miejscowość z perspektywy chińskiej, jakieś 20 tysięcy mieszkańców. W wielu miejscach brud, aż się lepi. W klapkach lepiej nie chodzić. W każdym miejscu plują i palą.
W nosie mają wszelkie zakazy. Na prowincji o higienie zapomnij. Dzieci mają społeczne przyzwolenie sikać i fajdać na ulicy. Podczas posiłków ferajna dłubie w popsutych zębach, puszcza bąki i beka. Kiedyś w gratisowych orzeszkach do piwa znalazłam mysi szit.
– Ja takie wynalazki jak kurze łapki albo kacze stopy – z góry skreślam.
– A ty byś zaryzykował? Na przykład dają ci rosół na ptasich głowach. Kiedy obcmokujesz czaszkę, dławisz się dzióbkiem. Albo serwują ci potrawkę ze szczura z makaronem mięsnym, też z tego gryzonia. Ogonki al dente. Zjadłbyś takie coś?
– Pewnie, tylko żeby włosów nie było, bo jestem obrzydliwy!
– Bardzo śmieszne! W poprzednim miejscu, też na prowincji, zwiedzaliśmy jakiś klasztor. Później spłynęliśmy łodzią kanałem do innej miejscowości i tam zatrzymaliśmy się w hotelu. Podczas rozpakowywania się, w biały dzień, po gołej nodze, bo byłam w delikatnych sandałkach, przeszedł mi wielki karaluch. Ja w histeryczny wrzask, a Ho się śmieje. Zmieniliśmy hotel, nie było lepiej. W restauracji chcieli nam zaserwować półmisek takich samych insektów, no może jeszcze bardziej wypasionych i tłustych. Wiesz, jak mój przewodnik ryczał ze śmiechu? Mnie to nie bawiło.
– Przypomniał mi się podobny epizod w Quarzazad, w największym mieście przed marokańską Saharą. Kładziemy się spać, a tu przez pokój, karaczan ogromny jak mysz, a czuł się swobodnie niczym właściciel hotelu. Koleżanka narzeczona w taki pisk, że szklanka pękła. Pozbawiłem go życia za pomocą ręki uzbrojonej w but wojskowy.
Musiałem walić go parę razy. Później żałowałem, że nie wsadziłem go do słoika, bo nikt mi nie wierzył, że taki był duży i odporny. Szkoda, mógłbym go też ofiarować jako eksponat jakiemuś muzeum entomologicznemu albo sprzedać kolekcjonerowi.
Dojechaliśmy do stacji metra Yonghegong. Wyszliśmy na powierzchnię. Pachnie jakoś dziwnie. Jakby zapach świec albo troci czek czy innego kadzidła?
Po okolicy widać było, że jest to miejsce ważne dla odwiedzających. Grupy wycieczek w charakterystycznych czapkach albo jednakowych kolorowych koszulkach przemieszczały się przed i za nami. Szliśmy kilkaset metrów zatłoczoną ulicą wzdłuż ochrowego muru. Po drugiej stronie w parterowej zabudowie znajdowały się sklepiki z pamiątkami, z kadzidełkami oraz salony pań i panów wróżów. Jadłodajni ani knajpek nie widać nawet na lekarstwo, najwyżej jakiś punkt mobilny handlujący lodami albo wodą. Doszliśmy do głównej bramy świątyni Lama Temple.
– Pepe, najpierw coś zjedzmy!
– Pełna zgoda, jeszcze nic dzisiaj nie miałem w ustach.
Przeszliśmy na drugą stronę i zagłębiliśmy się w dzielnicę parterowych domków podobnych do tych w otoczeniu naszego hostelu.
Weszliśmy do pierwszej napotkanej, ale zatłoczonej jadłodajni. Kilka stolików było gęsto obsadzonych przez miejscowe rodziny. Podszedł kelner i zaproponował nam stolik, a właściwie, to od razu zaczął on na nasz widok coś organizować i przemeblowywać towarzystwo. Goście z trzech stolików przenieśli się do dwóch. Nim usiedliśmy przy tym zwolnionym, z najbliższej okolicy podeszło do nas kilkoro dzieci i jakiś staruszek, a za chwilę jeszcze parę osób. Wzbudzaliśmy spore zainteresowanie lokalsów. Wiele osób do nas podchodziło i obcesowo nas dotykało. Zwłaszcza najstarsi i najmłodsi. Żywiołowo okazywali, nie wiem – zdziwienie czy aplauz? Gardłowali, gestykulowali i głośno się śmiali. Nie wiedzieliśmy, jak się zachować? Kelner na szczęście znał angielski. To był dzisiaj taki drugi albo trzeci osobnik w tym 22-milionowym mieście (dwóch pań obsługujących mój hostel nie liczę). Spotkałem dzisiaj, znaczy się pytałem, o coś ponad dwudziestu albo nawet może więcej osób (w warunkach europejskich sprawa nie do uwierzenia!). Ober doprowadził hałastrę do pionu, a nas do stolika.
– Proszę wybaczyć, to ze względu na jasną karnację państwa skóry budzicie sensację. Wasze blade twarze, wielkie nosy i oczy oraz owłosienie na pańskich rękach. Ci wieśniacy może pierwszy raz w życiu widzą takich i dlatego dziwią się publicznie. Jeszcze raz w imieniu naszej restauracji bardzo państwa przepraszam.
Dostaliśmy „ustne menu”. Wieprzowina, cielęcina, czworonogi i ptactwo. Donosiciel gastronomicznych wynalazków polecał kaczkę po pekińsku i gulasz z psiny. Z czworonoga zgodnie zrezygnowaliśmy. Jeszcze przed posiłkiem dowiedzieliśmy się, jak to jest z tą kaczką po pekińsku, sztandarowym produktem ogólnie znanym i eksportowanym po całym świecie. Wyjaśniono nam, że proces przygotowania jest skomplikowany i długotrwały, jednak dzięki niemu danie zawdzięcza swój wyjątkowy smak. Te ptaki są skubane, patroszone i dokładnie myte. Pod powierzchnię skóry zostaje wpompowane powietrze (przez otwór znajdujący się na szyi) w celu oddzielenia skóry od tłuszczu, co pozwala na wyjątkową chrupkość.
Jeżeli się produkuje pieczone kaczki po pekińsku metodą przemysłową, to w fabrykach spożywczych używają sprężarek powietrza i jednocześnie pieką tysiące ptaków. Typowy chiński pan Mu używa zwykłej pompki rowerowej do tego celu. W Państwie Środka kaczki są zabijane przez poderżnięcie gardła, a ich głowy pozostawia się przytwierdzone do korpusu. Następnie są przez chwilę moczone we wrzątku i zawieszane na haku żeby przeschły. Później pokrywa się je glazurą z syropu maltozowego. To taki rodzaj cukru słodowego. Teraz ptaki czekają dobę na wyschnięcie. Później zawiesza się je w ceglanym piecu i piecze nad ogniem podsycanym drzewem owocowym, aż skóra stanie się złocistobrązowa, lśniąca i chrupiąca. Jako preludium uczty szef kuchni wniósł na półmisku całą
wypieczoną kaczuszkę, w smakowitym kolorze złocisto brązowym.
Pokazał ją nam, pozwolił powąchać i na naszych oczach pokroił ją w cienkie plastry. Następnie doniesiono duże naleśniki i miskę ryżu, świeże ogórki pokrojone w paski i małą cebulkę, też świeżą, oraz miseczkę z sosem zrobionym z solonych śliwek i moreli o smaku słodko-kwaśnym i salaterkę jakichś zielonych nieznanych mi warzyw.
Zmontowaliśmy to wszystko w naleśnik, biorąc plastry z chrupiącą skórką (to była ta słynna kaczka), dodając warzywa i obficie polewając powyższym sosem. Azjaci podobno zamiast ciasta naleśnikowego wybierają ryż.
Ja zjadłem trzy, a Susan dwie sztuki naleśników zrobionych samo dzielnie. Za zupę podziękowaliśmy. Do wody mineralnej (dla mnie to była zwykła kranówka tylko mocno ciepła, prawie gorąca) podano ciasteczka z wróżbą.
Niestety piktogramy nie były naszą mocną stroną, a obsługa, znaczy jedyny w knajpie, z którym można się było porozumieć, gdzieś wyszedł. Nie dowiedzieliśmy się ani jakiejś rady na przyszłość, ani nie przeczytaliśmy żadnej chińskiej maksymy. Przy regulowaniu rachunku nasz kelner już wrócił, usłyszeliśmy taką ciekawostkę na temat tego smacznego drobiu.
– Rolnictwo całej Centralnej Afryki jest pustoszone przez nie spotykane plagi szarańczy. Środki chemiczne nic nie mogą zadziałać. Dlatego kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej wysłało do Kenii 100 tysięcy kaczek i podobno w naturalny sposób problem został rozwiązany.
Kiedy wychodziliśmy, z kuchni przysłano nam elegancki pakunek. Okazało się, że wewnątrz są łapy kacze oraz głowa i kości.
– Dziękujemy, ale nie mamy możliwości ani chęci ugotować zupy z tych produktów.
Kasy biletowe i bramki do wejścia na teren Lama Temple były jak to w Chinach, masywne i nowoczesne. Bilet kosztował 25 juanów, drogo? Po wejściu na teren świątyni, przez bajecznie kolorową bramę, w specjalnym okienku można było pobrać bezpłatnie kadzidełka, ale większość wiernych miała je już w ręku podczas kupowania biletów.
– Susan, bierzemy?
– Jak nie jesteś buddystą to raczej nie.
Świątynia Lamy znana również jako Świątynia Yonghe (Pałac Pokoju i Harmonii) zbudowana w 1694 roku jest jednym z najważniejszych klasztorów buddyzmu tybetańskiego na świecie. Składa się z 5 budynków, bardzo egzotycznie i tajemniczo nazwanych, poprzedzonych zawsze obszernymi dziedzińcami. Są to kolejno: Pawilon Niebiańskich Królów (Tian Wang Dian), Pawilon Harmonii i Pokoju (Yong Hegan), Pawilon Wiecznej Ochrony (Yongyou Dian), Pawilon Koła Prawa (Falun Dian) oraz na końcu Pawilon Wiecznej Szczęśliwości (Wanfu Ge), w którym jest umieszczony gigantyczny posąg Buddy Maitreji, wyrzeźbiony z jednego kawałka pnia sandałowego drzewa. To największy Budda (26 m). Z powodu tego posągu Lama Temple została wpisana do księgi Guinnessa. Pawilon nad posągiem został wzniesiony po ustawieniu Buddy.
Po wejściu przez główną bramę, kiedy szliśmy w kierunku pół nocnego końca kompleksu świątynnego, zauważyłem, że budynki są coraz większe i bardziej okazałe.
Szczególne wrażenie zrobiło na mnie wejście do pawilonu Koła Prawa, gdzie młodzi mnisi byli skupieni wokół posągu jednego ze słynnych nauczycieli szkoły buddyzmu tybetańskiego. Wśród zwiedzających było dużo wiernych, którzy palili kadzidełka. Nie zwracając uwagi na turystów, mnisi odprawiali swoje misteria. Podobno chińscy kapłani buddyjscy organizują specjalne modły, które mają na celu wzbudzenie żalu za konsumowane psy i koty. Modlą się za dusze zwierząt.
– Pepe, co o tym sadzisz? Oni się modlą za te psy, co to nie chcieliśmy ich jeść w restauracji?
– Z mojego punktu widzenia uśmiercanie psa, krowy czy kaczki jest tak samo naganne.
Było wiele sal, ale najbardziej imponującym pomieszczeniem jest Sala Harmonii i Pokoju (Yonghabang) w pałacu głównym.
Po trzech jej stronach są trzej brązowi Buddowie. Tutaj nieskończony strumień wiernych, mnichów i turystów co chwila zatrzymuje się, aby złożyć uszanowanie i przechodzi dalej.
Momentami, zza chmur pachnącego dymu z palonych kadzidełek, prawie nie było widać świętych posągów.
– Zwróć uwagę na unikalne dekoracje, mistrzowsko malowane, i rzeźbione motywy!
Mnisi zachowywali się naturalnie, wykonując swoje powinności i wcale im nie przeszkadzali turyści z całego świata. Tu ludzie przy bywają z daleka, praktycznie z całych Chin, aby prosić o pomyślność i szczęście. Ogólnie, czasami bez powodu albo z okazji zbliżającego się wesela czy narodzin dziecka. Oczekują też wsparcia w interesach albo nawet w zdaniu trudnego egzaminu. Ta świątynia jest domem dla mnichów mongolskich i tybetańskich.
– W moich żyłach płynie indiańska krew i czuję tu atmosferę spokoju i jakąś łączność z Monitu.
– Jestem agnostykiem, ale mimo tych tłumów ludzi i tych mnichów, odczuwam obecność Najwyższego. Najbardziej mi się podoba, że nie muszę się modlić. Wystarczy, że pokręcę ten wielki bęben i wszystko robi się za mnie.
– To jest zagadkowe – dookoła aż szumi przeludniona i hała śliwa stolica Chin, a tutaj panuje inny świat duchowości tybetań skiej. Można się napawać połączeniem cesarskiego stylu i religijnego spokoju. Jestem bardzo zadowolona, że tutaj przyjechaliśmy. Ponie waż jest jeszcze dużo czasu do tea time, a chyba zobaczyliśmy już wszystko, to proponuję pochodzić po tej dzielnicy, gdzie mieszka Li Yixin.
Wysiedliśmy na stacji Beixinqiao i od razu weszliśmy w charak terystyczną zabudowę małych uliczek i niskich budynków.
Styl budownictwa podobny do naszej dzielnicy, gdzie kwateru jemy, tylko wyraźnie wyższy status mieszkańców i większy porządek.
Prawie taka sama urbanistyka. Uliczki krótkie i wąskie, ale dużo lep sza infrastruktura. Sporo knajpek, sklepików wypełnionych buddyj skimi suwenirami, ze wspaniałą kaligrafią albo chińską grafiką na pergaminie.
Pokręciliśmy się trochę i dotarliśmy na miejsce spotkania. Yixin już czekała.
– Pójdziemy trochę dłuższą drogą. Chcę wam pokazać najstarszą część naszej dzielnicy odrestaurowaną z okazji Olimpiady 2008.
Kiedy przyszliśmy, już witał nas gospodarz, ojciec panny Li i jej dwie koleżanki. Zostaliśmy zaproszeni do domku o jednym pomieszczeniu, reprezentacyjnym, który służył do przyjmowania gości. Poza niskim dużym i okrągłym stołem, szeregiem poduszek do siedzenia, był jeszcze przeszklony sekretarzyk, gdzie stały porcelanowe pojemniki na różne gatunki herbat. Zauważyłem wąskie czarki i i miseczki, jakieś szczypce, porcelanowe łyżki przypominające kształtem polskie łyżki-sosjerki, szklane dzbanuszki i dzbanki oraz elektryczną maszynkę do gotowania. Biały skromny lampion i kilka kolorowych grafiko-obrazków o motywach chińskich scen rodzajowych. Te ozdoby wzbogacały minimalistyczne wyposażenie.
– Ponieważ towarzystwo jest międzynarodowe, Chińczycy, Amerykanka i Polak, to posługujemy się też tylko językiem międzynarodowym – zarządziła panna Li.
Po tradycyjnym wielokrotnym kłanianiu się bez pośredniego kontaktu i po zwyczajowej prezentacji zachodniej, dziewczyny zaczęły plotkować, a ja z mistrzem herbacianej ceremonii rozpocząłem ro mowę. Byłem zdziwiony jego znajomością języka. Pan Li był najstarszym Chińczykiem, jakiego poznałem, z tak swobodnym komunikowaniem się w tym „lengłidżu” (może jego córka miała jakiś w tym udział?). To była jedna z tych rozmów, co nie wiadomo jak zacząć.
Jaki neutralny temat znaleźć, żeby nie był on o pogodzie.
– Nim do państwa przyszliśmy, przez dłuższy czas chodziliśmy po waszej dzielnicy i pana córka pokazała nam prześliczne domki nad kanałami, mostki je spinające i ogrody pełne nieznanych nam roślin i ukwieconych krzewów…
– To, co pan widział, to tak zwane hutongi. To tradycyjne chińskie zespoły parterowych budynków szczelnie połączonych ze sobą. Budowano je na planie prostokąta z wąskimi uliczkami, na które wychodziła brama wejściowa prowadząca do wspólnych niewielkich dziedzińców. Wokół nich ulokowane były budynki będące w posiadaniu jednej rodziny. Hutongi to najczęściej budowane domy na początku zeszłego wieku albo jeszcze wcześniej i zazwyczaj nie posiadały one sieci wodociągowej, centralnego ogrzewania czy kanalizacji.
– W dawnych Chinach obowiązywała ścisła definicja ulicy czy alei i dlatego w tych dzielnicach do dziś te ulice pozostają najwęższymi w Pekinie. Często są tak wąskie, że można przemieszczać się tylko jednośladami czy rikszami. Z biegiem czasu całe dzielnice były wyburzane, a mieszkańcy przesiedlani, zwłaszcza podczas rewolucji kulturalnej. Później podczas budowy metra likwidowano następne kwartały.
– Wiem, że metro pekińskie to drugie metro podług wielkości na świecie. Tylko mieszkańcy Szanghaju mają większe.
– Ma pan rację, ale wracając do tematu. Na odzyskanych terenach powstawały centra handlowe, osiedla mieszkaniowe – powszechnie znane blokowiska, wzniesiono nawet fabryki. Budowa metra pochło nęła kilka tysięcy hutongów. Ten proces nasilał się przed XXIX Igrzyskami Olimpijskimi. Zadam ciekawe pytanie. Wie pan, kiedy się dokładnie rozpoczęła ta impreza?
– Kiedy się odbyła, to wiem, ale kiedy się rozpoczęła? Pojęcia nie mam.
– Olimpiada rozpoczęła się ósmego dnia, ósmego miesiąca dwa tysiące ósmego roku o ósmej wieczorem, gdyż w naszej symbolice cyfra osiem odpowiada za szczęście, obfitość, pieniądze i spokój.
Pomijając dygresję, w 1949 r. tych hutongów było 7 000, na początku XXI w. pozostało około 2 000, w tej chwili dużo mniej. „Proces cywilizacyjny” – mówię to z przekąsem, spowodowałby ich całko witą likwidację, gdyby nie wspomniana Olimpiada. Do jej obsługi potrzebna była ogromna rzesza wolontariuszy, którym trzeba było zapewnić tanie zakwaterowanie. Wtedy przypomniano sobie o hutongach. Przy okazji tej uroczystości okazało się, że te osiedla są niesamowitą atrakcją turystyczną i wyszła na jaw prawda o ich tragicznych losach na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich lat. Władza uznała je za fragment kultury i tradycji chińskiej, który warto wziąć pod ochronę i część hutongów zostawić, ale te porządnie zmodernizować.
Powiem panu coś na ucho i nie ma się czym chwalić. Miałem starszego brata. Po olimpiadzie, jak sportowcy i turyści wyjechali, to kierownictwo naszej partii rozdawało tysiące mieszkań w tych hutongach. Braciszek był partyjnym czynownikiem w wojsku i do tego samotnym, więc jak dostał przydział, to sprowadziliśmy się tutaj ze wsi. Rodzice i ja z żoną i córką. Tereny te są jeszcze atrakcyjne z takiego powodu, że chociaż to metropolia, na dziedzińcach naszych podwórek nie słychać gwaru wielomilionowego miasta.
– Bardzo interesujące…
– A wie pan – w naszej dzielnicy są jeszcze kanały. Wokół nich powstało dużo knajpek, klubów karaoke czy miejsc, gdzie można potańczyć albo choćby pograć w karty i w szachy. Te kanały to też spore atrakcje. Może byśmy wypożyczyli łódkę i w niedzielę popływali, a potem kaczuszkę…– Trzeba by się zapytać Susan, bo ja za trzy dni planuję nocnym pociągiem pojechać do Shanyanga.
– No, wystarczy tej historii. Zapraszam na jaśminową herbatę.
Chiński rytuał parzenia herbaty nazywa się Gong Fu i jest to bardzo rozbudowana ceremonia. Nie da się porównać z polskim sposobem jak: smycz z pyłem herbacianym w szklance zalana wrzątkiem albo łyżeczka liścianych zmiotków, zaparzona w kubku i popijamy tym płynem hamburgera, a może pajdę chleba ze smalcem i kwaszonym ogórkiem.
W Chinach podczas takiej ceremonii osoba przygotowująca herbatę jest mistrzem i zarazem artystą. Mistrz wykonuje specjalne ruchy i czynności podczas przygotowania herbaty. Sama ceremonia ma ucieleśniać zasady harmonii, spokoju, relaksu i ma swoje znaczenie duchowe.
Istnieje wiele sposobów nalewania wody i herbaty, a opanowanie tego wymaga lat praktyki. Zwykłym sprzętem byłby gliniany czajniczek i naczynie do zagotowania wody, albo tylko to naczynie, ale tutaj potrzebna jest dziwna, specyficzna konstrukcja ze szczebelkami z bambusa albo nierdzewnej stali, elektryczna kuchenka, naczynie do gotowania wody, szklany dzbanek, naczynko do zaparzania, sitko, komplet różnego rodzaju naczyń, miseczek małych i dużych oraz żaba. Ta figurka ceramiczna stoi na tej konstrukcji i na nią leje się, jeżeli jest taka potrzeba, nadmiar gorącej wody.
Można pić ze zwykłego fajansowego kubka, bardziej jednak poleca się dwa porcelanowe naczynia. Większa miseczka i z takiej samej bajki mniejsze cylindryczne naczynko.
Napar na początku nalewa się do tego drugiego.
Zasiedliśmy na podłodze na poduszkach za okrągłym stołem.
Tata naszej panny Li robił za najważniejszą osobę tego wieczora.
Włączał elektryczną maszynkę. Z baniaka nalewał wody do specjalnego naczynia z rączką i pokrywką. Kiedy woda wrzała, wlewał ukrop do specjalnego naczynka do zaparzanie. Czekał kilka minut. W międzyczasie na konstrukcji wyparzał miseczki i mniejsze od nich cylindryczne naczynka.
Pierwsze parzenie herbaty zostaje wylane z czarki do „zlewu”.
W Chinach robi się to w celu przepłukania liści i otworzenia tak zwanego smaku herbaty. W Polsce to najwartościowszy płyn. Zazwyczaj u nas już się nie zaparza czaju po raz drugi. W chińskim domu następuje kolejne zalanie czarki większą ilością wody i parzenia około minuty. Potem mistrz ceremonii nalewa napar do szklanego dzbanuszka, a z niego do małych naczynek, tak zwanych zapachowych. Te przykrywa miseczkami.
Zdecydowanym ruchem, trzymając naczynia razem, odwracamy naczynko do góry dnem, płyn przemieszcza się do miseczki, a puste naczynie wącha. Znawcy i smakosze twierdzą, że daje to 50 procent przyjemności z picia herbaty. Oddaje głos gospodarzowi:
– O czym należy pamiętać, parząc herbaty? Zieloną można powtórnie zalewać 3 razy, ulungi 5 razy, a czarną 2 razy.
Temperatura parzenia powinna wynosić 70-80 stopni Celsjusza dla herbat zielonych, 80-90 stopni C dla fermentujących i zawierających pęki liściowe. Powyżej 90 stopni Celsjusza dla mocno i całkowicie sfermentowanych.
Przy parzeniu herbaty zielonej warto zastosować tak zwaną zasadę 3-3-3, czyli czekamy 3 minuty po zagotowaniu wody, parzymy ją 3 minuty, a te same listki można zalać 3 razy. Pamiętajmy o wyparzeniu wszystkich naczyń przed użyciem i o najważniejszym, czyli o przygotowaniu naparu. Powinniśmy użyć świeżo zalanej wody, a nie takiej z kolejnego podgrzania czajnika. Nie gotujemy jej 2 razy ani jeszcze gorzej 3 razy, ponieważ woda jest wtedy pozbawiona dużej ilości tlenu, co odbija się negatywnie na smaku herbaty. Te zasady są bardzo ważne, ponieważ dzięki temu liście herbaty mogą się rozwinąć, uwalniając pełnię smaku i aromatu. Jeżeli chcemy parzyć herbatę kilka razy – tak jak to robią moi rodacy – wtedy musimy zadbać, żeby liście były suche za każdym razem.
Dopiero wtedy możemy je zalać wrzątkiem. Jeżeli zostawimy liście z wodą, to herbata już po kilkunastu minutach nie będzie się nada wała do kolejnego zaparzenia. Raz zaparzone listki nie tracą swoich właściwości przez 7 godzin.
Podczas parzenia należy kubek czy dzbanuszek przykryć. W zależności od szkoły przyrządzania napoju, używamy lub nie używamy sitka. Nie jestem nacjonalistą, ale uważam, że najlepsze herbaty to chińskie zielone albo czarne głęboko fermentowane i składowane w prasowanych blokach, często po kilkadziesiąt lat. Nie pozostawiamy herbaty do wystygnięcia. Należy ją pić zaraz po zaparzeniu. Uważamy, że czaj który stoi kilka godzin niewypity, jest szkodliwy dla naszego zdrowia. Bardzo ważna uwaga: każda czarka z herbatą powinna być napełniona trochę powyżej połowy. Chińczycy wierzą, że resztę wypełnia przyjaźń i pozytywne uczucia. Podczas rozlewania herbaty nie wolno podnosić filiżanek z blatu stolika. Przed wypiciem naparu należy chwilę delektować się zapachem, jaki się utrzymuje w pustym naczyniu, tym mniejszym, po przelaniu napitku. Europejczyk nie ma pojęcia, że może istnieć taki zapach i aromat. Herbatę pije się gorącą bez cukru, ale można dodać zioła albo na przykład jaśmin czy suszone owoce. Niewskazane pić wielkimi haustami, tylko wolno małymi łyczkami. Dłuższą chwilę degustowaliśmy napitek. Potem pan Li pokazał, jak się symbolicznie dziękuje w mowie ciała w Państwie Środka.
Ściskamy do pięści prawą dłoń, a następnie odginamy, znaczy wyprostowujemy, najmniejszy palec i kciuk. Mistrz pokazał ten gest i powiedział sje, sje (co tłumaczy się na nasze – dziękuję!). Towarzystwo pokazało ten sam gest i zamiennie thank you lub sje, sje. Pan Li się pożegnał i wyszedł.
Nigdy mi jeszcze nie smakowała tak herbata, jak ta zielona z jaśminową nutą przygotowana i celebrowana przez pana Li.
Padałem na tak zwany pysk. Zacząłem „jazdę” w Warszawie w sobotę o 6.00. Po dwóch dniach, w poniedziałek, o godzinie 4.00 wylądowałem w Pekinie z międzylądowaniem w Moskwie, Ułan Ude i Irkucku. Jedna noc w samolocie na trasie Moskwa – Ułan Ude, a druga Irkuck – Pekin. Szybki prysznic w Ułan Ude zmył brud i pot, ale nie zmęczenie. Dzisiejszy cały dzień na nogach, a tu niedługo będzie północ. Tatko Yixin się ewakuował. Marzyłem o tym samym i żeby jak najszybciej zająć pozycję horyzontalną.
Ponieważ przyszedłem z Susan, to z nią należałoby wrócić. Musiałem trzymać fason, zwłaszcza że znalazłem się w tym towarzystwie na doczepkę, ale na jet laga nie ma mocnych. Już nie brałem udziału w rozmowach, tylko słuchałem i to piąte przez dziesiąte.
Dziewczyny nawijały w najlepsze. Jedna z koleżanek panny Li była w bardzo zaawansowanej ciąży. Susan zadała jej pytanie: – Przyszłaś na degustacje i nie próbujesz? Nawet nie powąchałaś ani nie wypiłaś jednego łyczka. Nie lubisz herbaty?
– Lubię, ale nie mogę. Przyszłam tylko ze względu na ciebie.
Chciałam skorzystać z okazji i pogadać z native speakerem. Nie mamy w Pekinie ku temu za dużo okazji, a przecież ja w przyszłości będę 74
uczyć ludzi mówić po angielsku. Nasze języki nie są podobne do waszych i trzeba korzystać z każdej nadającej się okazji. W Chinach, kiedy masz zostać matką, to musisz przestrzegać pewnych zasad! Generalnie nie wolno pić kawy ani herbaty, nie wolno chodzić na wesela ani pogrzeby.
– Zapomniałaś dodać, że mięsa króliczego i zajęczego też ci nie wolno, bo dzidziuś będzie miał zajęczą wargę.
Dziewczyny dalej rozmawiały, a ja przysypiałem…
– Susan, musimy się żegnać, zaraz zamykają metro. Na piechotę nie trafimy do domu.
– Pepe ma rację, Rada Miejska miasta Pekin dopiero planuje otworzyć nocne metro.
– Co zamierzacie robić jutro?
– Susan obiecała Ho, że będzie z nim dochodzić do zdrowia po jego gastronomicznych ekscesach, a ja idę rano do Zakazanego Miasta.
– Jutro odbieram zaległy urlop i jutro jest pierwszy dzień wakacji dla uczniów. Może…
– Fantastycznie! Czekam o 8.00 przed głównym wejściem.
Wykrakałem! Metro już nie chodziło. Najpierw był problem, bo nie można się było dogadać z driverem. Z pierwszym, drugim, trzecim, czwartym… Co z tego, że wiesz, gdzie mieszkasz, jak adres nie jest napisany w piktogramach. W końcu przyjechał znawca Albionu.
Nauczony marokańskim doświadczeniem i tym, co mi mówiła wcześniej Susanne o miejscowych taksówkarzach, ustaliłem stawkę przed jazdą. Chciał 150 juanów, przystał na 90. Byłem tak nieprzytomny i zmęczony, że zgodziłbym się na 300.
Dopiero na drugi dzień liczyłem straty. Zamiast 2 juanów wydałem 45 i przekroczyłem czas jazdy o dwie godziny. W gablocie natychmiast zasnąłem, mimo że samochód śmierdział i miał ze 100 lat. Za pół godziny pobudka, metrem byśmy jechali 20 minut, ale taksówkarz nie mógł znaleźć adresu. Na ulicach już pusto, żywej duszy, bo grubo po północy.
Z bólem serca, z powodu wrodzonego skąpstwa, chciałem uruchomić polski internet, ale mój osobisty mobil padł po 68 godzinach bez doładowania, więc z elektronicznego prze wodnika nie skorzystałem. W końcu ktoś szedł i wytłumaczył… Ale nie za pierwszym ani drugim, ani nawet trzecim razem.