Józio obudził się wcześnie, sprawdził face booka, coś napisał i cierpliwie doczekiwał pory śniadaniowej. Towarzystwo spało, bo w hostelach się gada do rana. Tak wcześnie na konsumpcję poza naszym podróżnikiem, przyszedł poznany poprzedniego wieczoru Amerykanin. Facet dosyć „ciekawy”, w wieku Józka. Wynajął jednoosobowy pokój ( w młodzieżowym hostelu to pomieszczenie jest na ogół puste i kosztuje tyle co pokój w dobrym hotelu) i był gwiazdą w hostelowej świetlicy, która każdego ranka zamieniła się w jadłodajnię. Chwalił się że jest emerytowanym agentem CIA i przeżył cztery tury w Wietnamie. Biegle używał francuskiego i arabskiego (zjawisko bardzo rzadkie, jeżeli się nie jest mieszkańcem Afryki lub Azji) a wśród Jankesów prawie niemożliwe, chyba, że właśnie…
Chełpił się, że mieszka w Kalifornii nad brzegiem oceanu. Józwa go zapytał czy ma z okna albo z tarasu widok na plażę. Okazało się, że pięć minut rowerem. Chyba po tym pytaniu znielubił Polaka.
– Wyjątkowo kiepski breakfast, w Casablance, tam to było królewskie śniadanie
Józio nastawił ucho.
– Jutro wybieram się do Casablanki, może mi pan służyć adresem
– Niestety, adresu nie znam, ale z głównego dworca Szybkiej Kolei kwadrans spacerkiem. Przybytek nazywa się hostel Casablanca. Podejrzewam, że tam jest jeden taki przybytek. Proszę poszukać w internecie
Józio nie zgadzał się z opinią współstołownika w kwestii śniadania. Gwoli reporterskiej relacji podał menu, serwowane jako tak zwany szwedzki stół. Głodomory uwielbiają taką formułę.
W podrzędnej garkuchni Tangeru, gdzie nie można umyć rąk a Sanepid miałby dużo uwag pokontrolnych, ale jest tak samo bogato, jeśli chodzi o asortyment i ilość jedzenia, koszt takiego śniadania to minimum 5 euro. Cena nocy w hostelu Byet Alice to 12 euro w tym śniadanie ( Józek uważał, że to doskonała oferta ).
***
Menu:
- ser biały, średnio tłusty, raczej miękki,
- oliwki zielone i czarne,
- oliwa,
- chlebki pszenne i drożdżowe,
- pomarańczowy i figowy dżem,
- dwa gatunki naleśników do oliwy lub do dżemu,
- i bez ograniczeń kawa, herbata, mleko plus
- mandarynki i jabłka. Wszystko świeżo upieczone, zrobione lub kupione.
***
Pierwsze wrażenie, po otwarciu drzwi wejściowych od hostelu Byet Alice i wyjściu na ulice było bardzo pozytywne w porównaniu z poprzednim dniem. Niebo zaciągnięte czarno szarymi chmurami i nie padało. Miedzy domami medyny płynęły strugi deszczowej wody.
– Myślałem, że będzie lepiej, ale tylko myślałem. Przez moment nawet wyjrzało słońce. Ale tylko wyjrzało. I odnowa leje. Pustynne buty misjonarzy przemokły od razu, spodnie też pustynne, moment później.
Podgumowane ponczo było najbardziej trafionym gadżetem w bagażu Józia. Korzystając z hostelowej mapy Józek doszedł do bram portu rybnego.
– Sorry, ale nie możesz wejść na teren. Tylko pracownicy i osoby ze specjalną przepustką
– Jestem tutaj pierwszy, a może ostatni raz w życiu. Nie mogę znaleźć biura informacji turystycznej. Co ważnego i ciekawego muszę zobaczyć w Tangerze. Jutro jadę do Casablanki.
– Turist biuro jest w Dzielnicy Francuskiej. Tam też warto odwiedzić starą księgarnie i antykwariat francuski. Kultowe miejsce dla miejscowych. Interesujący jest też Instytut amerykański. Medynę obowiązkowo musi zobaczyć każdy turysta z Europy. Petit Socco i Grand Socco To najpopularniejsze place gdzie jest dużo kawiarni i restauracji. Obok jest suk. Może kasba czyli stara warownia arabska. Jak mieszkasz w medynie to zacznij od Dzielnicy. Idź tą promenadą wzdłuż portu, a potem w prawo, w górę.
– Alik salam
– Salam Alik
( Odpowiadający zmienia kolejność i może jeszcze wykonać gest błogosławieństwa).
Zgodnie z instrukcją Józek szedł promenadą wzdłuż portu i nic mu nie pasowało, poza tym, że chwilowo przestało padać. W końcu wyjął przemoczoną „mapę”, którą dał mu patron. Ksero z wyblakniętego ksera. Próbował zlokalizować, gdzie jest. Trwało to dłuższą chwilę. Józio był tak zaabsorbowany, żeby siebie umiejscowić na tej mokrej kartce, że nie zauważył jak podeszło do niego dwóch czarnych modeli. Wysokich, elegancko ubranych w stylu europejskim, pachnących dobrą wodą kolońską i mających wypastowane i wyglansowane buty. Jakby wyszli spod prysznica zahaczając po drodze o golibrodę, wizażystę i fryzjera. Jednym słowem „Francja -Elegancja”. Józek w swoich glanach wojskowych, ubraniu z demobilu i ponczo wyglądał jak sługa ich służącego ( co z tego, że też ogolony i pachnący).
– Czy możemy w czymś pomóc?
Józek jeszcze nigdy nie widział tak eleganckich czarnych i „grzecznych” dżentelmenów. Był pod wrażeniem!
– La vache” ( krowa, delikatne przekleństwo francuskie typu cholera), jak zwykle się zgubiłem. Idę do Instytutu Amerykańskiego i Księgarni Francuskiej – powiedział swoją toporną francuszczyzną.
Niższy, bezbłędną angielszczyzną:
– Idziemy w tamtym kierunku. Bardzo chętnie pana podprowadzimy
Gdyby poszli tak jak Józio kombinował, to by doszli za kilkanaście lat, dookoła kuli ziemskiej, a tak po kilkunastu minutach byli na miejscu. Po drodze zwyczajowo:
– Skąd pan przyjechał, na jak długo i co pan robi w swoim kraju?
Przemieszczali się powoli. Józek między kolesiami.
– Przyjechałem z Malagi na urlop. Jestem oficerem służ specjalnych
Józio ze swojego bogatego doświadczenia życiowego wiedział, że takie kłamstwo w nieznanym mu towarzystwie nie zaszkodzi, a czasami…
W końcu lubił i znał się na tej robocie…
Kolega prowadzącego konwersację, jakby o czymś intensywnie myślał, jakby miał jakiś problem.
– Pochodzę z Konga, a mój towarzysz z Gwinei. Pracowałem w call centrum, a teraz idziemy do kolegi, może pomoże mi znaleźć pracę…
– Znaczy na słuchawce
– Tak, tak, ale to była nudna robota i stresująca. Nie masz wyników lecisz. Masz, to wcześniej czy później jesteś chory psychicznie…
Towarzystwo stało przed wejściem do Instytutu Amerykańskiego.
– Poczekamy i pokażemy ci gdzie jest Księgarnia Francuska
Józiowi zapaliła się zielona lampka. (Zadziałało zdziwione trzecie oko).
Czwartek. Dzień targowy. A oni wyglądali jakby szli na ślub lub z wizytą do królowej angielskiej, do kolegi?… Poczekamy. Poczekamy i stracimy pół godziny dla obcego. Są jeszcze bezinteresowni pomagacze. Bla, bla, bla.
Gwoli informacji turystycznej, do której Józio nie doszedł bo spotkał przesympatycznych kolegów z Afryki Centralnej, Instytut Amerykański to budynek zaprojektowany i sfinansowany przez Jankesów. Są tam meble, obrazy i dzieła sztuki wytworzone w Maroku oraz różne dokumenty świadczące o przyjaźni amerykańsko – marokańskiej. Przy okazji to oni pierwsi na świecie w roku 1786 (Treaty of Frendship ) uznali, że United States jest suwerennym państwem, więc Instytut, który robi trochę za galerią sztuki a trochę za muzeum, jest formą podzięki dla marokańskiego narodu.
Józio wątpił czy nowi znajomi będą na niego czekać. Na wszelki wypadek zwiększył ruchy. W końcu Instytut Amerykański to nie Wawel. Po kilkunastu minutach wychodził z niego z miną dobrze wykonanego zadania.
Przystojniaki czekały w delikatnym wodnym kapuśniaczku. Już nie byli tak wypucowani.
Budynek do którego szli okazał się być w najbliższym sąsiedztwie. Wchodząc do księgarni francuskiej, kapuśniak zamienił się w deszcz.
W obiekcie, o wielkiej kubaturze i wystroju art deco, poza sprzedawcą nie było nikogo. Pracownik rzucił się do nich z entuzjastyczną nadzieją, ale gadatliwy wskazał oczami Józia.
– Czy pan dłużej pracuje w księgarni?
– Od początku. Przedtem pomagałem dziadkowi i ojcu, teraz sam prowadzę interes. Czym mogę służyć?
– Jestem Polakiem. Mój starszy kolega prosił mnie, żebym sprawdzić czy antykwariat jeszcze funkcjonuje. Przed laty zaopatrywał się u państwa w gazety. Kazał serdecznie pozdrowić…
– Nawzajem – odpowiedział zawiedziony sprzedawca.
Atmosfera nie była najlepsza, więc towarzystwo się ewakuowało.
Deszcz zmalał, ale jeszcze dokuczał.
– Może byśmy napili się kawy – pierwszy raz dał głos milczący.
– Ale ja nie mam grosza – zapodał gadatliwy
– Nic nie szkodzi, to ja zapraszam na kawę
– To może byśmy coś zjedli, niedaleko jest tania restauracja – po raz drugi włączył się do konwersacji milący
– Proszę bardzo, ale w medynie, teraz tylko kawa albo mięta – Józek chciał upiec dwie ptice na jednym ruszcie. Miałby bezpłatnych przewodników i nie dostałby sraczki w przypadkowej garkuchni.
Bez zbędnych dyskusji weszli w jedną bramę, potem w drugą, jakiś prześwit, podwórko, znowu prześwit i wdrapali się na piętro. Lokalna knajpa z telewizorem i rozgorączkowani lokalsi wrzeszczący na jakimś meczu. Godzina jak najbardziej pracująca, a przed ekranem 40 facetów.
W drzwiach powitał ich patron.
– Wody nie ma
– Nie szkodzi, napijemy się na balkonie mięty (Józio i gadatliwy) i kawy
– To jak oni myją te szklanki – pomyślał Józio – bez wody. Aha, ekologicznie! – pomyślał po raz drugi.
Balkon wychodził na bardzo ruchliwa ulicę. Roztaczał się z niego interesujący i egzotyczny widok na francuską dzielnicę. Milczący poprosił patrona o wi-fi (albo nie miał internetu albo był oszczędny) i usiłował sprzedać coś przez telefon, a gadatliwy:
– Aktualnie jestem rozwiedziony, mam czworo dzieci w Kongo. Koleżanka z Brazzaville chce do mnie przyjechać. Wiesz stara szkolna miłość. Mówię jej, że nie może, bo nie mam pracy. A ona swoje. Nic nie szkodzi i że jest pracowita, i że zarobi na siebie i na mnie
– Znaczy jest napalona żeby wyjechać z tamtego piekła – pomyślał Józio, ale nie dzielił się swoimi przemyśleniami
– Ja to bym chciał się dostać do Anglii, skończyć prawo i zostać politykiem
– A pieniądze masz?
– Jeszcze nie…
– Musisz mi dać swój numer telefonu, bo jak zostaniesz prezydentem…
W tym momencie milczek przerwał rozmowę i na fejs buku podłączył Józia do siebie. Przyszły prezydent analogicznie. Józek był trochę zdziwiony, bo przecie żartował…
Deszcz lał i lał, a oni pietruszyli niezobowiązująco. Wreszcie Józiowa prostata dała znać o sobie, a tutaj wody niet. Milczący zaproponował elegancką toaletę w luksusowej restaurację, na dole naprzeciwko.
Znowu zakamarki, prześwity, podwórka. Józek wszedł pewnie do restauracji i od razu skierował kroki do toalety. Już był w ogródku, już witał się z gąską, a tutaj muszle klozetowe wypełnione żółtą wodą po brzegi. Jeszcze nie zaczął…
– Monsieur, wody nie ma
– Ja tylko siusiu numer jeden. Będzie pani zadowolona
Pisuardesa machnęła ręką. Za dwa dirhamy była zadowolona.
I znowu zakamarki, prześwity podwórka i za moment Józio znowu siadał na balkonie z takim egzotycznym widokiem.
– W porządku?
– Ca va bien!
Wreszcie milczący trochę się rozkręcił. Najpierw zareklamował się, że jest najlepszym przewodnikiem niezależnym w Tangerze, a potem wyjął swojego smartfona i pokazał Józiowi ranking. Jego twarz uśmiechała się z dziesiątego miejsca. Józek z nieukrywanym podziwem spojrzał na niego. Nie był zasadniczy. Jaka różnica dla niego, pierwszy czy dziesiąty. Ważne, że dyplomowany.
Wreszcie przestało padać.
– Może ruszymy cztery litery. Po drodze pokaże ci żydowski cmentarz.
Szli na szagę przez Dzielnicę Francuską. Józek z grubsza już wyczuwał kierunki, ale by „w życiu” nie szedł tak pewnie i tak szybko. Nie wchodząc do medyny, w lewo przed główną bramą był ogrodzony wysokim na ponad dwa metry murem, wielki plac na który się wchodziło przez stosunkowo wąską furtkę. To był według niezależnego przewodnika ponad kilkuset letni kirkut.
– Tutaj leży ponad sto tysięcy Żydów. Wszyscy umarli śmiercią naturalną. W tym miejscu grzebano ich od 8 wieku. Aktualnie Żydów w Tangerze praktycznie nie ma. Wszyscy wyjechali (a właściwie wylecieli, bo Mossad i inne, odpowiednie służby stworzyły most powietrzny. Podstawiono samoloty i fru do Izraela. Według oficjalnych ustaleń, podczas wojny Jom Kipur w 1973 roku większość ludności żydowskiej wyemigrowała z Maroka ). Ten tutaj to ostatni Mohikanin. Mieszka w tej malutkiej kamiennej chatynce z żoną, która jest na wózku. Pilnują porządku na cmentarzu. Żyją z datków. Daj im z pięć dirhamów.
Widok niesamowity. Tysiące płyt. Marmurowe, piaskowe albo granitowe. Macewy. Stoją, pochylają się, żeby się położyć albo są w pozycji horyzontalne. Nawet w Izraelu Józio nie widział takiej nekropolii.
Znowu rozpętała się ulewa. Towarzystwo w popłochu uciekało w kierunku medyny. W biegu Józwa dał napiwek.
Jego przewodnicy już nie wyglądali jak dyplomaci tylko jak jakieś menele. Spod przemoczonych białych koszul wyłaziły niezbyt czyste grube koszule. Żenada. Józio dalej wyglądał, dzięki ponczu jak ich służący a oni nie do poznania. Jego wygląd nie zmienił się od rana a oni teraz robili za ostatnich łapserdaków.
Gadatliwy trzymał fason, chociaż zdawał sobie sprawę z niekomfortowej sytuacji. Milczek się osłaniał kolorowym papierowym żurnalem, lecz efekt tego był nikczemny. Józio śmiał się w duchu, bo tylko on nie ucierpiał od niesprzyjających warunków przyrody. Podgumowane ponczo jest git.
Milczek – przewodnik niezależny, stanął na wysokości zadania i wręcz błyskawicznie „dowiózł” całą zmokniętą ekipę do restauracji Ahlen, w której nie miał udziałów patron riadu Byet Alice. Generalnie medina jest mała, tylko zagmatwana. Jak się ją zna to wszędzie blisko.
Kiedy Józio zdjął w knajpie przeciw deszczowa ochronę to niczym się nie wyróżniał, czego nie można było powiedzieć o milczku i jego gadatliwym przyjacielu.
Chłopcy mogli wybrać co chcieli, a wybrali najtańszą potrawę w menu, czym ujęli Józia. Ciecierzycę w szafranie. Do popitki milczek wziął kawę a gadatliwi imbir z sokiem grejpfrutowym. Napoje przyniesiono od razu. Milczek zakwestionował jakość kawy, więc kelner mu zamienił małą na dużą, ale taką samą i wszystko już było miodzio.
Spiczniały siedział skrzywiony nad kawą a gadatliwi zaśmiewali się czekając na danie główne. Nie wiadomo który z nich podjął ciekawy temat męskich klejnotów w zależności od miejsca zamieszkania i koloru skóry. Temat arcy ciekawy, ale Józio podaje tylko końcowe wnioski pomijając szczegóły, bo jego żonka Zula, kiedy będzie mu robić korektę to może się zdenerwować ich głupotą. A zgoda w rodzinie najważniejsza!
Gadatliwi zgodnie ustalili, że najbardziej wypasione są czarne, a żółte to ogryzki.
– Jakie ogryzki, powiedzieliście to chyba przez grzeczność, to odciski! – zarechotał Spiczniczały
Zainteresowani wszystko wygooglują.
Fundator zapłacił za rachunek i jeszcze dopijali „drinki” kiedy Józio dostał propozycje prawie nie do odrzucenia, że zostanie odprowadzony do hostelu. Przecież byli jak bracia, ale Józwa był już zmęczony dziwnymi fluidami wysyłanymi przez milczącego i jego trzecie oko mówiło mu, że to nie koniec tej przygody.
– Chłopy, nie mam warunków do odwiedzin. Mam łóżko na 6 osobowej sali i koledzy żołnierze oraz patron nie będą akceptować waszej wizyty.
Wtedy Milczek płaczliwym roszczeniowym tonem:
– Należy nam się 100 dirham, bo oprowadzaliśmy cię po Tangerze w taką pogodę.
Józek w pierwszej chwili oniemiał. Później zaczął się śmiać histerycznie …
– Każdemu?
– Tak!
– Nie!
– ???
Gadatliwy nie zgadzał się z Milczkiem. Był mniej roszczeniowy i nie kłócił się z kelnerami.
Józio, aby zakończyć tą nieprzyjemną sytuację powiedział, że zasłużyli na zapłatę i dał każdemu po 5 euro.
W zgodzie, znowu chcieli go odprowadzić do hostelu, ale Józio kategorycznie podziękował, tłumacząc, że są przemoczeni i nie chce żeby przez niego mieli jakieś powikłania chorobowe. Radził im, wejść w posiadanie poncza drogą kupna. Życzył im jak najszybszego znalezienia pracy.
Zostali kolegami na fejsie. Wice prezydent Konga ( bo jak powiedział Gadatliwy w chwili szczerości, prezydentem raczej nie zostanie), oczywiście się nie odzywa, ale Milczek regularnie prosi Józia o wsparcie. Zaczął od 50 euro. Józio niezmiennie ignoruje jego posty, a prośba pieniężna zmalała aktualnie do 10 eurosów.
Końcowe wnioski z tej znajomości, że chyba to byli profesjonalni naciągacze.
Wieczorem, przy ogniu w blaszanym kominku, Józek opowiadał agentowi CIA co mu się wydarzyło rano. Ten uznał czarnych dżentelmenów za oszustów.
Tego zdarzenia były też dobre strony. Przez sześć godzin miał do dyspozycji dwóch native spikerów. Przewodnictwo w pakiecie. W Warszawie Anglik, Kanadyjczyk czy Amerykanin bierze minimum 250 dirhamów za godzinę konwersacji.
No i co z tego że native był z Czarnego Lądu. Liczy się sztuka, (czyli ilość – wtręt autora)
Późnym wieczorem Józio jeszcze raz poszedł do tej samej knajpy, gdzie obiadował kilka godzin wcześniej. Chciał odpocząć od wszystkiego co go spotkało w ciągu ostatnich dwóch dni. Umyć porządnie ręce, siąść w bezpiecznym rogu garkuchni i bezmyślnie gapić się na medynę i gości. Pobyć sam z sobą. Przy okazji zjeść coś smacznego i wysępić przepis na imbirowy napój.
Kelner się nie spieszył a Józio jeszcze za bardzo nie zgłodniał. Chciał „odparować” i zastanowić się na spokojnie czy z Czarnymi kolegami postąpił słusznie. To zdarzenie i ta pogoda nie poprawiała mu samopoczucia. Korzystając z doświadczeń młodszej córeczki postanowiłzjeść coś smacznego i zapomnieć o niesympatycznym zdarzeniu. Nie rozpamiętywać i nie psuć sobie nastroju.
Nim ktoś przyszedł z obsługi, Józek miał już w głowie całe meni, które planował przetestować.
Na kolacje zamówił warzywny tadżin składający się z papryki, kartofli, pomidorów i jeszcze z czegoś, czego nie potrafił zidentyfikować. Zagryzał chlebkiem sezamowym i popijał wspaniałym i zdrowym napitkiem odkrytym w Tangerze.
Był niedojedzony, ale się przemógł i już nic nie zamówił, aby się dojeść. Połowę z tego co nie zapłacił, dał praktykantowi zbierającemu brudne talerze po konsumentach. Koleś był przeszczęśliwy, bo poza łajankami starszych kolegów nigdy nic nie dostał.
Na koniec Józio wysępił przepyszny przepis. Kelner nie chciał zdradzić tajemnicy firmowej, ale posługacz z własnej i nie przymuszonej woli dyskretnie to zrobił: ginger czyli imbir zetrzeć przy pomocy najgęstszej tarki i zalać ciepłą przegotowaną woda. Ma się przegryźć parę godzin. Bardzo ważna informacja, od której zależy smak i sukces przedsięwzięcia. Dodać kawałek cynamonu, sok z cytryny i jej skórkę. Kwaśny owoc umyć, a najlepiej wyparzyć. Dodać miodu. Spożywać na ciepło, jeszcze lepiej na gorąco. Drink poprawia samopoczucie i działa prewencyjnie. W początkowej fazie leczy przeziębienia i inne infekcje.
– Będzie na wirtualny prezent dla Zuli i Piotrka Fulary, który codziennie pije nabój z tego korzenia – cieszył się Józek.
Wracając do hostelu Józio kombinował:
– Śmiało takie wynalazki może robić Zula, że o Piotrku nie wspomnę!
Albo jeszcze lepsze!